Cassandra Clare jest amerykańską pisarką. Serca czytelników na całym świecie podbiła serią "Dary Anioła". Początkowo miała to być trylogia, jednak autorka nie szczędziła w pomysłach i aktualnie w księgarniach pojawiło się już pięć tomów. Ja oczywiście już dawno słyszałam o tej sadze, ale do tej pory nie miałam okazji jej zakupić. Gdy pod koniec sierpnia, obejrzałam w kinie ekranizację "Miasta kości", wiedziałam, że muszę mieć tą powieść u siebie na półce.
"Chłopiec już nigdy więcej nie płakał i nigdy nie zapomniał tego, czego się nauczył: że kochać to niszczyć i że być kochanym to znaczy zostać zniszczonym."*
Clary jest zwykłą nastolatką, mającą kochająca matkę i najlepszego przyjaciela - Simona. Pewnego dnia w klubie widzi uzbrojoną trójkę osób znęcających się nad niebieskowłosym chłopakiem. Najdziwniejsze jest to, że poza nią nikt tego nie widzi. Okazuje się, że na świecie istnieję demony, wampiry, wilkołaki i czarodzieje. A walką z demonami podejmują Nocni Łowcy, których Clary miała okazję zobaczyć. Oczywiście na początku nie chce się z tym pogodzić. Jednak gdy ktoś porwał jej mamę, tylko do nich może zwrócić się o pomoc. Jace, Isabelle i Alec służą jej pomocą, chociaż nie wszyscy są zbyt chętnie do tego nastawieni. Szykują się walki z wampirami, ataki wilkołaków, impreza u czarnoksiężnika, zdrady najbardziej zaufanych, miłosne potyczki i zaskakujące zwroty akcji.
"- Przyziemni strasznie łatwo umierają, nie uważasz?
- Isabelle, wiesz, że mówienie o śmierci w pokoju chorego przynosi pecha."**
Po obejrzeniu ekranizacji, spodziewałam się czegoś co powali mnie z zachwytu na łopatki. Tymczasem, cóż... Rozczarowałam się. Być może oczekiwałam zbyt wiele, ale do tego przejdę za chwilę.
"Miasto kości" to kolejna powieść fantasy. Czym różni się od innych? W sumie to niczym. Występują wszystkie możliwe stwory fantasy i wątek miłosny, który w pierwszej części serii kończy się rozczarowaniem. Podoba mi się jednak fakt, że autorka wplotła dużo humoru w akcję. Genialnie prowadzone dialogi momentami doprowadzające mnie do łez. Faktem jest, że styl pisania autorki nie sprawiał mi żadnego problemu, ale język trochę irytował. Być może jestem wyczulona na prosty język przez ostatnio czytane książki, które były przepełnione barwnymi opisami. Nie mniej nie narzekam. Powieść ma 500 stron a przeczytałam ją zaledwie w kilka godzin, przyjemnie i szybko się ją czyta. Co do postaci - moją ulubioną jest zdecydowanie Simon. Nie, nie Jace. Ten przystojny, zabójczy (dosłownie i w przenośni) chłopak, tylko ten sympatyczny, zabawny i odważny nastolatek. Co oczywiście nie zmienia faktu, że każda dziewczyna chciałaby mieć takiego chłopaka jak Jace. Opowieść z sokołem to jedyny fragment, który prawie doprowadził mnie do łez. Mimo to muszę porównać książkę do filmu. Możecie mnie bić, ale film mnie zachwycił, nie to co książka. Oczywiście w ekranizacji wiele fragmentów zostało zmienionych, ale one podobały mi się bardziej. Na przykład scena z wampirami - gdzie cała trójka Nocnych Łowców walczyła o życie. Cała ta scena została wykonana efektownie. Fragment w książce, gdzie był tylko Jace i Clary zupełnie do mnie nie przemówił. Może gdybym najpierw przeczytała powieść a później ekranizację, to burzyłabym się, że tak wiele zostało zmienione. Jednak tego się nigdy nie dowiemy.
"I dopiero kiedy jego usta znalazły się przy jej uchu, zrozumiała, co wcześniej wyszeptał. Najprostszą ze wszystkich litanii: jej imię."***
Podsumowując, "Miasto kości" mnie nie rozczarowało, ale i nie zachwyciło. To jeden z nielicznych przypadków, gdy film podoba mi się bardziej od książki. Mimo to polecam ją dla wszystkich fanów fantasy.
*cytat z książki, strona: 224.
**cytat z książki, strona: 69.
***cytat z książki, strona: 488.