Ujrzawszy w księgarni znajome nazwisko, najpierw wpadłam w euforię, ale później ogarnęły mnie wątpliwości. O czym może być najnowsza część Wojen duszków? Wydawałoby się, że Brennan zakończył wszystkie wątki – kochankowie się połączyli, najwięksi wrogowie zginęli lub zostali wyeliminowani, mniejsi stali się niegroźni i niezainteresowani losami głównych bohaterów, zagubione dusze znalazły powołania. Posprzątane, pozamiatane. Czy więc można uczynić cokolwiek jeszcze w tym temacie? Pan Herbie pokazał, że można.
A to i dobrze, i źle.
Przede wszystkim satysfakcjonujący był powrót do lekkiego, ciepłego stylu Wojen. Cykl z urzędu jest skierowany do młodszego czytelnika, ale nie przeszkadzało mi to rozkoszować się każdą minutą kontaktu. Czasem miło zanurzyć się w gąszczu miłych, łagodnych zwrotów, nierzadko zręcznie kryjących wulgarność i brutalność niektórych działań. Chociaż lubię konkretne, barwne i wyraziste opisy, to ta „cenzura” wywoływała na mojej twarzy wyłącznie uśmiech, a nie grymas niechęci. Również niemałą przyjemność czerpałam z ponownego obcowania z Henrym, Blue czy Pyrgusem – mimo iż minęło prawie szesnaście lat od wydarzeń opisanych w Lordzie Duszek, te postacie niewiele się zmieniły. Cechy tych bohaterów zostały jedynie mocniej zarysowane, wkradła się jednakże odpowiedzialność i dorosłość, niepozwalająca zapomnieć, że czas wycisnął na nich swe piętno.
I na tym plusy się niestety kończą.
Wydaje mi się, że autor podpisał umowę na określoną liczbę książek, nie zastanawiając się, czemu je poświęci. Po czwartej części Kronik najwyraźniej skończyły mu się pomysły, bo fabuła Wyprawy jest bardziej niż naciągana. Mamy do czynienia z córką cesarskiej pary, Mellą, która postanawia zwiedzić świat swojego ojca oraz poznać jego matkę. Jednakże nie zastaje Marthy, a Aisling, siostrę Henry'ego, życzącą sobie zwiedzić Krainę. Zupełnie nie jak silna, niezależna i przywykła do wydawaniu rozkazów księżniczka, Mella nie protestuje przeciwko tej ekspedycji. Później, w miejscu tajnych narad wrogiego królestwa, gdzie przypadkiem się znalazły, także nie popisuje się asertywnością. Asertywnością, którą podobno miała odziedziczyć po Blue, ale ja niestety tej cechy nie dostrzegałam. Wspomniany nieco wyżej wróg zamierzał pokonać cesarstwo za pomocą mantykor, istot odpowiadających naszym sfinksom, istot stworzonych duszkową ręką przy wsparciu finansowym... uwaga, uwaga, teraz będzie najlepsze... lorda Black Hairstreaka!
Pamiętacie Hairstreaka? Pamiętacie, że rzucił się ze skał? Tak, dobrze myślicie – Blackie ożył, znów rozstawia wszystkich po kątach i kombinuje, jak by tu zostać Purpurowym Cesarzem. Ze smutkiem i gniewem muszę przyznać – Brennan nie wykazał się kreatywnością, a uraczył czytelników zagraniem, którego nie cierpię, nie znoszę i nienawidzić będę po kres mych dni. Czy to takie trudne, znaleźć dla bohaterów nowego przeciwnika? Martwy powinien pozostać martwy, do diabła. W wojowniczym nastroju przemierzałam przez stronicę książki, a kiedy dotarłam do spotkania Blackiego i Aisling oraz dziwnego, nierealnego zjawiska pioruna, z trudem powstrzymałam się przed ciśnięciem tomu jak najdalej od siebie. Stwierdzam, iż istnieją dwie możliwości: jeden, Herbert miał na celu utrudnić sobie życie, i dwa, miał dosyć dotychczasowego wizerunku głównego czarnego charakteru.
Cechą typową dla twórczości Brennana jest zbytnia „zaróżowość”. Bohaterom wszystko idzie jak po maśle, a jeśli zdarzy się kryzysowa sytuacja, w ostatniej chwili nadchodzi ratunek, konsekwencji da się uniknąć inteligentnym wybiegiem, a przeciwnika pokonać samym sprytem. Początkowo traktowałam to z przymrużeniem oka, podobnie przy poprzednich częściach, lecz z czasem takie manewry zaczęły mi przeszkadzać.
Nie spodobało mi się również, że autor pozostawił sobie mnóstwo otwartych na oścież furtek. Znaczna część wątków nie została zamknięta, można nawet pokusić się o stwierdzenie, że do końca zostało pociągnięte jedynie główne zagadnienie książki. Wielokrotnie miałam także niemiłe wrażenie, że pewne kwestie zostały z rozmysłem, irytująco pominięte lub zwyczajnie i nieprofesjonalnie zapomniane. Drobne sprawy, niby niewiele znaczące, ale rozbijało to mnie wewnętrznie i napędzało niechęć. Przykładem może być postać Chalkhilla. Było napisane, że się zmienił, że przestał się lękać czegokolwiek i kogokolwiek, wreszcie nabrał rozumu, ba!, stał się nawet płatnym, nad wyraz profesjonalnym zabójcą. Jakieś dwieście stron dalej zachowuje się wprost przeciwnie. I gdzie tu logika?
Podsumowując wszystkie za i przeciw – książka jest dobra, ale daleko jej do doskonałości czy do wzbudzenia u konesera głębszych uczuć. Lektura w sam raz do zabicia nudy i unoszenia się w kojącej bezmyślności, ale więcej nie należy wymagać, bo spotka nas rozczarowanie.