Debiut literacki Knoll, który jak już zostajemy poinformowani na okładce, został bardzo dobrze przyjęty. Pochwały się nie kończą, nominacja do prestiżowej nagrody i wkrótce film nakręcony na podstawie tej historii.
"Szukacie czegoś, co wypełni pustkę po 'Zaginionej dziewczynie'? Sięgnijcie po tę powieść" - głównie tymi słowami zostałam przekonana do kupna tego czegoś, co w życiu nie ważyłabym się nazwać powieścią.
Jestem zła, rozczarowana, a do tego czuję się oszukana. Ta książeczka w niczym nie przypomina Gillian Flynn, ani trochę nie mogłam doszukać się podobieństwa tych dwóch pań. Nie oczekiwałam jakiejś kopii, ale na zwyczajną opowiastkę o problemach rozwydrzonej, plastikowej laluni, także się nie nastawiałam.
Główna bohaterka TifAni tak mnie wnerwiała, jak mało kto. Kobiecina miała wieczne problemy ze swoją wagą (chociaż nikt nie nazwałby jej grubą), ubraniami (oczywiście wszystkie z najdroższych domów mody), w jakich lokalach jadała (modne, drogie w bogatej dzielnicy NY), no i wreszcie z narzeczonym, na tyle złym i głupim, "świętym Luke'em" - jak sama z sarkazmem go lubiła nazywać, chociaż to właśnie ona udawała kogoś kim wcale nie była, a potem UWAGA - miała pretensję, że jej naprawdę nie kocha!
Nie potrafiłam współczuć dziewczynie, a później kobiecie, która wstydziła się swojej rodziny, użalała, że jest biedna, chociaż sama chciała uczęszczać do prywatnej szkoły dla bogaczy. To w jaki sposób wyrażała się o matce i jak ją traktowała. TifAni była niewdzięczna, rozpuszczona i zepsuta; nawet już później dojrzalszy wiek tego nie zmienił. Do samego końca, ta pusta lafirynda nie widziała w niczym swojej winy!
Nie podobała mi się ta książka. Nikomu bym jej nie poleciła, łatwo można popaść w kompleksy. Jessica Knoll promuje anoreksję, głupotę, narkotyki i egoizm. Oczywiście główna bohaterka była zepsuta na każdy możliwy sposób, a to, że w przeszłości spotkała ją tragedia ma być usprawiedliwieniem jej śmiesznego zachowania! Wygląda to tak, jakby Knoll ukazała tego pustaka jako bohaterkę, a jednocześnie ofiarę - i wcale nie przesadzam. Szukałam w tej powieści jakiejś formy krytyki ze strony autorki do głównej postaci, ale się jej nie doszukałam. Dla "pisarki" ważniejsze było ukazanie jaka moda obowiązuje w Nowym Jorku, również jak ważne jest aby kobiety sukcesu mogły wcisnąć się w rozmiarze XS; oraz jak łatwo można usprawiedliwiać swój egoizm, kiedy się było ofiarą jakiegokolwiek rodzaju zła.
Powieść "Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie" jest nie tylko do kitu przetłumaczona (pani Pomadowskiej nawet nie chciało się sprawdzić czy Blake Lively jest mężczyzną), ale w całości została źle napisana.
W powieści poznajemy "dwie wersje" TifAni - tą kiedy bohaterka miała 14 lat i późniejszą, już jako pracującą "dziennikarkę" w kobiecym pismaku.
Oczywiście Knoll nie chciało się nawet jakoś logicznie podzielić wydarzenia z przeszłości z tymi, co działy się teraz. Czytelnik mógł się pogubić w rozdziałach, gdzie nie było wiadomo w jakim czasie rozgrywała się dana akcja. Na początku może to nie było tak widoczne, ale później już tak.
No i jeszcze to zakończenie. W podziękowaniach Knoll pisze, że jest wdzięczna swoim rodzicom za "pielęgnowanie jej inności i kreatywności" w dzieciństwie. Cóż za ironia losu, miałam ochotę się zaśmiać, kiedy czytałam te słowa! W mało jakiej powieści, jak ta, jest tak wyraźnie ukazane, aby być jednym z wielu i dostosować się do "elity". Więc niech ta marna imitacja pisarki nie wciska mi tu kitu o "inności", bo nie ma o tym zielonego pojęcia.
"Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie" to jedna z najgorszych książek, jakich czytałam. Zmuszałam się, aby przebrnąć do końca, zaciskając zęby za każdym razem, kiedy bohaterka jęczała, że "chce popaść w anoreksję", jak cała jej banda zepsutych psiapsiółek.
Jedynym plusem w tym chłamie jest element zaskoczenia, ale nie na końcu powieści (było można przewidzieć jak się to zakończy), ale w połowie tego czegoś. Może i tak co do tego nie jestem obiektywna, bo zanudziłam się przy tej książce, tak bardzo, że szok, jaki przeżyłam, dla wielu nie musi być aż takim zaskoczeniem.