Sięgnęłam po tę książkę z nadzieją na emocjonujący thriller psychologiczny i choć nie zawiodłam się, to czuję się po tej lekturze… dziwnie. To nie jest typowa historia, w której zło czai się w ciemnym zaułku – ono wślizguje się niepostrzeżenie do życia bohaterów, przybiera znajome twarze, a kiedy w końcu ujawnia się w pełnej krasie, jest już za późno.
Rebecca Brandt to kobieta na skraju, przygnieciona żałobą i decyzją, której nie planuje odwoływać. A jednak los (czy może ironia losu?) podsuwa jej pod drzwi starego znajomego i dwójkę młodych, nieznajomych ludzi. To właśnie oni – Inga i Marius – uruchamiają serię wydarzeń, która rozbija iluzję spokoju niczym kamień rzucony w taflę wody. Charlotte Link w mistrzowski sposób prowadzi nas przez gęstniejącą atmosferę niepokoju, pokazując, jak łatwo można pomylić przypadek z przeznaczeniem.
Początkowo historia rozwija się powoli, prawie leniwie, pozwalając mi przywiązać się do bohaterów, poczuć śródziemnomorskie powietrze i niemal usłyszeć szum fal uderzających o burty łodzi. A potem – bum. Jedna kłótnia, jedno uderzenie, jedna chwila, która zmienia wszystko. Marius znika, ale jego cień dopiero zaczyna rosnąć.
Największym atutem tej powieści jest napięcie – nie krzyczy ono w twarz, lecz sączy się powoli, niczym trucizna. Link bawi się psychologią postaci i moimi oczekiwaniami, pokazując, że zło nie zawsze wygląda tak, jak się tego spodziewamy. Kiedy w gazecie pojawia się zdjęcie Mariusa w kontekście brutalnego morderstwa, czułam się tak samo zszokowana jak Inga. Ale czy na pewno? Przecież coś w nim od początku nie pasowało.
To, co najbardziej mnie uderzyło w tej powieści, to sposób, w jaki Charlotte Link bawi się z czytelnikiem. Z początku wydaje się, że mamy do czynienia z dramatem psychologicznym o kobiecie w żałobie, ale potem historia zaczyna dryfować w stronę thrillera, aż w końcu zamienia się w pełnoprawny kryminał z wątkiem psychopatycznym. Tylko że… to wszystko dzieje się stopniowo, niemal niezauważalnie. Autorka doskonale dawkuje napięcie – najpierw subtelne sygnały, drobne niepokojące szczegóły, potem nagłe zwroty akcji, które zostawiają mnie z szeroko otwartymi oczami.
To nie jest książka, w której można komukolwiek zaufać. Każdy z bohaterów ma swoją tajemnicę, każdy może być zarówno ofiarą, jak i oprawcą. Inga wydaje się zagubiona i przerażona, ale czy na pewno jest niewinna? Rebecca jest pogrążona w żałobie, ale czy naprawdę niczego nie przeczuwała? A Marius… cóż, nawet kiedy znika, jego obecność wydaje się niemal namacalna.
Podoba mi się, że Link nie podaje gotowych odpowiedzi na tacy. Nie tłumaczy wszystkiego od razu, zmusza mnie do myślenia, do analizowania, do kwestionowania tego, co wydaje się oczywiste. Do samego końca nie byłam pewna, komu wierzyć, i właśnie to sprawia, że „Nieproszony gość” zostaje w głowie na długo po przewróceniu ostatniej strony.
Czy polecam? Zdecydowanie. Ale ostrzegam – to nie jest książka, którą można przeczytać i odłożyć bez emocji. To historia, która wchodzi pod skórę, budzi niepokój i sprawia, że zaczynamy się zastanawiać, jak dobrze naprawdę znamy ludzi wokół nas.