Nasza historia jest zapisana w gwiazdach, bo gwiazdy to nasze wspomnienia. Wyhodowane, ukochane i wypuszczone w niebo. Piękna idea prawda? Magiczna i otulająca serducho.
Właśnie taka – czarująca i cieplusia – jest „Gwiazda miłości”. W swoim założeniu ma nas bowiem wypełniać nadzieją i dobrocią, opowiadając historię gwiazdy z dziurkami. A tak dokładniej, to chłopca imieniem Leo, który chciałby swojej ukochanej babci dać na święta najpiękniejszy z możliwych prezentów i odnaleźć dla niej coś, co dawno temu zgubiła. Okaże się to oczywiście bardzo trudne, ale na szczęście nie niemożliwe - zwłaszcza w świecie, w którym istnienie cudów nikogo nie zaskakuje.
Zacznę od tego, że autorka, Katarzyna Bielińskia realizuje podjęty temat w, jak na moje standardy, sposób nader cukierkowy. Jej bohaterowie żyją w idealnej rzeczywistości, w której nie tylko można wyhodować własną gwiazdę, ale także wszyscy się wspierają, lubią, są dla siebie życzliwi i się na siebie nie gniewają. Chociaż mnie wydało się to przesadnie czułe, to mojej córce ten wyobrażeniowy świat przypadł do gustu. Wszechogarniające poczucie bezpieczeństwa dało jej komfort, którego najwyraźniej potrzebowała. Jeszcze więcej słodkości tej przesłodkiej opowiastce dodaje styl autorki: momentami jest bardzo pompatycznie i z potrójną warstwą lukru. Ponadto wiele wypowiedzi, jakie tutaj znajdujemy, to powszechnie znane (wciąż warte przypomnienia) sentencje. Na tym poziomie, powtórnie, to co dla mnie okazywało się za bardzo ckliwe i czułostkowe, córce się podobało. Szczególnie stwierdzenia, że, gdy można z kimś dzielić swój smutek, to staje się on mniejszy i, że warto pomagać innym, bo to do nas wraca. Bądźmy jednak szczerzy, skoro to ona jest głównym odbiorcą historii o gwiazdkach, to ja raczej nie mam nic do gadania - moje zdanie się nie liczy i dlatego czytamy tę książkę co wieczór.
Z tej opowieści można wyciągnąć naprawdę sporo wartościowych treści, np. o tym, że miło jest żyć pięknymi wspomnieniami, ale jeszcze lepiej jest je tworzyć, że warto słuchać i poznawać potrzeby innych, że żadna zabawka nie zastąpi bliskich, a także że biblioteka, to cudowne miejsce, w którym można dogonić każde marzenie. Tekst dopełniają, przyjemne, „mięciusieńkie” i puszyste ilustracje Mojo Graffi, od których cieplej się, tam gdzieś w środku, robi. Sprawiają, że aż chce się uwierzyć w świąteczną magię.
Nie zagwarantuję wam, że „Gwiazda miłości”, jak to w bajkach bywa, rozmiękczy każdego, zwłaszcza największego, psuja świątecznego klimatu albo rozczuli zatwardziałego gburaka (chociaż próbować zawsze warto), mogę jednak z czystym sumieniem polecić ją młodszym czytelnikom. Ci będą nią oczarowani. I dobrze, bo warto uwierzyć w moc takich opowieści.
P.S. Zgodnie z konwencją w jakiej realizowany jest temat opowieści, nie ma w niej miejsca na to by pewne kwestie uwypuklać. Ważne więc by wybrzmiały one po lekturze, zwłaszcza, że dzieci i tak intuicyjnie wyczują ich obecność. Warto porozmawiać więc nie tylko o pozytywnych aspektach bajki, ale także o tym, co Leo zrobił niewłaściwie (i miał do tego prawo, bo jest dzieckiem). Gdy będziecie czytać ten fragment, na pewno domyślicie się o, co mi chodzi. Dodam jeszcze tylko, że gdy o tym rozmawiamy, moja córka bardzo ten moment przeżywa.
Poza tym, jak rozumiem przytulność opowiastki, tak nie za bardzo zgadzam się z zaprezentowaną w niej ideą: „w rodzinie wszystko jest wspólne” (może w idealnym świecie). My obecnie na tapecie mamy temat własności. Dyskutujemy m.in. o tym, że owszem trzeba się dzielić, ale nie za wszelką cenę, więc ten fragment zmusił mnie do wejścia na wyżyny kreatywności, by jej wszystkiego nie poplątać.