Dawno nie zmęczyłam się tak bardzo czytając książkę. Czytałam ją pełna samozaparcia, żeby skończyć jak najszybciej. Każde zdanie, każde źle dobrane słowo wywoływało we mnie wręcz fizyczny ból. Takie popisu grafomanii, braku umiejętności w konstruowaniu ciekawych postaci i wydarzeń, nie spotkałam dawno.
(Nie)Umarli to seria opowiadająca o dziewczynie – Darinie, której kilka dni przed rozpoczęciem akcji zginął chłopak w tragicznej bójce. Darina i Phoeniks (bo takie jest imię tego młodzieńca) byli ze sobą w związku całe 2 miesiące! Jak wiadomo, para z tak „długim” stażem znajomości świata poza sobą nie widzi. Darina boleśnie przeżyła śmierć ukochanego, w którym oczywiście była zakochana po uszy; jej dwumiesięczny związek sprawił, że siła miłości przekroczyła wszelkie granice – myślała o nim, kochała go, gotowa byłaby oddać za niego życie. Po dwóch miesiącach (które podkreślę jeszcze kilkukrotnie) związku i kilkunastu latach życia, była oczywiście pewna, że jest to jedyna miłość, jaka przydarzy się w jej życiu. A miłość ta silniejsza była niż skała.
W czasie samotnej, smętnej wędrówki, Darina trafia na starą, zapomnianą farmę, na której ku swemu ogromnemu zdumieniu dostrzega Phoeniksa! A wraz z nim Jonasa, Summer i Arizonę – młodych ludzi z jej szkoły, którzy zginęli w ciągu ubiegłego roku. Jak się bardzo prędko okazuje – wszystko jest w porządku. Po prostu pewien tajemniczy, stary Łowczy wskrzesił zmarłe dzieciaki tworząc swoją własną grupę zombi, których suwerenem stał się. Wskrzeszone dzieciaki muszą poznać okoliczności swojej śmierci, aby w ten sposób osiągnąć spokój. Darina, owładnięta paniką, aby za szybko nie stracić dopiero co odzyskanego ukochanego – oferuje swoją pomoc w rozwikłaniu zagadek. Łowczy – mimo, że wszechmocny, potężny i wszystkowiedzący – oczywiście przyjmuje pomoc młodej, żywej dziewczyny, która w pierwszym tomie tej pasjonującej serii, zajmuje się sprawą zmarłego najwcześniej Jonasa.
Akcja powieści nuży się i wlecze w nieskończoność. Nie dzieje się kompletnie nic! Darina miota się pomiędzy rodzinnym miasteczkiem, a starą farmą, dosłownie w każdym rozdziale wszystkie sytuacje się powtarzają. Najgorsze jest to, że może się znów widywać z Phoeniksem (cóż za strata jednak, że chłopak jest zimnym trupem, pozbawionym bicia serca!), a my, biedni czytelnicy, przy każdym ich spotkaniu wsłuchiwać się musimy w jej zachwyty nad urodą, muskulaturą i bladością ukochanego. To jednak jeszcze bym zniosła, wiadomo, nastoletnia dziewczyna na prawo się tym zachwycać. Nie mogłam jednak ścierpieć tego, że ich miłość była tak głęboka i dojrzała!
Bohaterowie kompletnie nie wzbudzili mojej sympatii. Darina była postacią wyjątkowo irytującą, która miała do spełnienia wielką rolę, ale tak naprawdę, to jej obecność była w tym wszystkim kompletnie niepotrzebna. O Phoeniksie w ogóle szkoda gadać, bo jest tak beznadziejny, że aż mi się płakać chcę, jak o nim myślę.
Na zainteresowanie zasługują jedynie postaci drugoplanowe, takie jak Zoey – dziewczyna Jonasa, czy Logan – przyjaciel głównej bohaterki.
Oprócz tego wkurzały mnie strasznie imiona naszej paczki zombiaków, przywodzące mi na myśl nazwy klimatyczno-geograficzne: Arizona, Phoeniks, Summer… Co to w ogóle za pomysł?
Język w powieści również kuleje, przede wszystkim dialogi, które są kompletnym dnem! Ich całkowita nienaturalność aż mroziła. Duży wkład ma też tłumaczenie. Cała nazwa serii, to w oryginale Beautiful Dead. To dosyć istotne, ponieważ członkowie grupy (Nie)Umarłych mówią o sobie używając właśnie tego określenia. W rozmowach pojawiają się zdania: „Należymy do (Nie)Umarłych”, „Poszłam do (Nie)Umarłych”, co w pisowni może tak nie razi, ale próbując wyobrazić sobie coś takiego w mowie doznawałam poważnego zgrzytu. No bo jaką intonacją wyrazić ten nieszczęsny nawias wokół „nie”? Jak dla mnie pomysł z tłumaczeniem tego ważnego wyrażenia jest kompletnie nietrafiony.
Jednak nie tylko to męczyło mnie podczas czytania książki. Ważne były też środowisko, w którym rozgrywała się akcja. A dzieje się to wszystko w okropnych, niższych sferach społeczeństwa amerykańskiego. Chyba nie było podane dokładne położenie geograficzne miasteczka, ale nie jest ono ważne. To maleńka mieścina, ale nie urocza, tak jak na przykład w „Pięknych istotach”, czy chociażby w „Dziedzictwie mroku”. To bardzo nieciekawa prowincja, większość bohaterów pochodzi z najniższych warstw społecznych – mamy byłego więźnia, sam Phoeniks zginął ugodzony nożem w starciu z gangiem. Nie znaczy to, że lubię czytać książki, których akcja dzieje się w nowojorskich elitach! Wręcz przeciwnie; uwielbiam powieści, których akcja osadzona jest w takich podejrzanych środowiskach, o ile oczywiście tkwi w tym jakiś cel. Ale tutaj to wszystko jest normalne, bohaterowie idealnie oddają obraz amerykańskich, małomiasteczkowych, niezbyt elokwentnych ludzi. I to naprawdę męczy. Ta szara, pozbawiona perspektyw rzeczywistość przebija z powieści zalewając nudą i rezygnacją.
Wreszcie nie można pominąć gatunku istot nadnaturalnych, z którymi mamy tu do czynienia. Pojawienie się zombi – pomysł trzeba przyznać dosyć oryginalny, ale dla mnie to już był po prostu gwóźdź do trumny. Jak daleko jeszcze można się posunąć?! Co spotkamy w książkach za pół roku, kiedy wszystkim znudzą się wampiry i anioły? Motomyszy z Marsa?
Nie mogę oddać pomysłowi wprowadzenia zombi ani szacunku za oryginalny pomysł, ani respektu należnego tym strasznym istotom. Dla mnie to było śmieszne. Romantyczne, wzniosłe wyznania, kończone stwierdzeniem w stylu „ale ja jestem zombi” były naprawdę zabawne i gdybym nie wiedziała, że mają być poważne, dałabym punkt autorce za wprowadzenie sporej dawki humoru.
Jeszcze to wszystko można by przeboleć, gdyby nie całkowity brak logiki i sensu we wszystkim, co zostało napisane w powieści. Konstrukcja świata przedstawionego jest zupełnie niedopracowana, nic nie trzyma się kupy. Pomysł na zakończenie był jednym z najgłupszych pomysłów, z jakimi udało mi się zetknąć w książkach – nieziemsko naciągany.
Przejdźmy do plusów:
Książka jest krótka. 288 stron i ogromna czcionka zasługują na pochwałę.
No i jeszcze maleńki plusik za sam pomysł konstrukcji serii – mamy czterech zmarłych bohaterów i cztery tomy serii, w każdym będzie rozwiązywana zagadka każdego z nich. Ostatni tom – „Phoeniks” stanowi pokusę nawet dla mnie. Trzeba przyznać, że książka jest nieschematyczna.
Pomimo tego nie sięgnę po kolejne tomy. Nie chodzi nawet o to, że martwią mnie wydane pieniądze. Nie przeczytałabym tego nawet, jeśli dostałabym kolejne części w prezencie. Po „Jonasie” czuję się jakby mój mózg został przepuszczony przez sokowirówkę, czuję się głupsza.
Cieszę się, że to koszmarne przeżycie czytelnicze pozostawiam za sobą. Podobnych doświadczeń nie życzę nikomu.