Kiedy pracowałam w bibliotece, każda z tych książek podobnych do dzieł Julii Quinn jawiła mi się jako synonim kiczu. Wszystkie były podobnie wydane, z wielkimi złotymi literami na okładkach, z obowiązkowych symbolem wyższych sfer lub jakąś pięknie ubraną damą na froncie. Tytuł wołał o pomstę do nieba, bo musiał nawiązywać do księcia, damy czy innych tego typu rzeczy. Oczywiście opis sugerował płomienny romans, gdzieś w alkowie wielkiej posiadłości. Kojarzyło mi się to z Greyem, (którego nawet nie czytałam), tylko obleczonym w suknie, fraki i pantofelki na obcasiku. Nawet udało mi się spotkać to porównanie Bridgertonów do książki E.L. James gdzieś w internecie.
Trochę przy tym cierpiałam, bo uwielbiam książki z akcją mniej więcej w czasach, w których rozgrywały się wszystkie te czytadełka, ale staram się staranniej dobierać sobie lekturę. Wpadłam jednak po uszy, kiedy dałam się ponieść fali i odpaliłam serial na Netlixie. Bridgertonowie na małym ekranie wciągnęli mnie bez reszty na tyle, że po skończeniu pierwszego sezonu nieco nawet za nimi tęskniłam. Z sięgnięciem po książkę wstrzymywałam się jednak jeszcze rok, aż obejrzałam drugi sezon i udało mi się w końcu dorwać ją na skup szopie. Powiedziałam sobie, że najwyżej odłożę i zapomnę.
Nie odłożyłam.
Nie zapomniałam.
Powiem więcej, z niecierpliwością czekam aż dorwę kolejne tomy.
Akcja książki Julii Quinn (pierwszy tom zatytułowany jest „Mój książkę”, no czyż to nie kicz?) rozgrywa się w Anglii w 1813 roku. Pani Violetta Bridgerton, wdowa, posiada ośmioro dzieci, z których najstarsza czwórka winna się już rozglądać za partią do małżeństwa. Najwięcej snu z powiek spędza matce Daphne, jedyna dziewczyna w tej czwórce i jedyna jak dotąd panna na wydaniu z całego rodzeństwa. Sytuacja jest problematyczna, bowiem od debiutu Daphne minęły już dwa lata a ona wciąż nie jest nawet zaręczona.
Wtedy na salonach pojawia się Simon Bassett, książę Hastings, który do tej pory jak ognia unikał socjety. Z miejsca staje się sensacją sezonu. Nawiązuje też nić sympatii i porozumienia z Daphne. Znajomość z nią ma pomóc mu odgonić się od nadgorliwych matek, a jej nagonić chętnych na żeniaczkę kawalerów.
Jak oczywiście w takich historiach bywa, młodzi mają się ku sobie, aż wskutek splotu różnych okoliczności lądują na ślubnym kobiercu. I tu zaczynają się schody, ponieważ Simon złożył niegdyś przysięgę znienawidzonemu, umierającemu ojcu. Przysięgę, która raczej nie spodoba się Daphne…
Opis faktycznie brzmi może mało ambitnie. Niemniej bawiłam się świetnie, czytając a niewymagająca lektura po prostu sprawiała, że odpoczywałam. Lektura bardziej wymagającym pewnie pozostawiałaby wiele do życzenia. A to język zbyt współczesny, a to zero wzmianek o wojnach napoleońskich, co raczej powinno być przedmiotem dyskusji zwłaszcza w 1813 roku. Nie ma tym jednak sens książki polegał, a budowanie wokół niej historycznego tła mogłoby pozbawić ją tego swoistego uroku, jaki posiada. Przestałaby być wtedy uroczym czytadełkiem, a zaczęłaby pewnie być książką, w której doszukiwano by się wartości historycznej i utyskiwano na niedokładny research, (co sama uwielbiam robić) i przeinaczanie faktów. Julia Quinn nie tykając tych tematów, zapewniła swojej książce swoistą ochronę. Wszak największym sensem w niej były bale, konwenanse i przechadzki z kawalerem oraz przyzwoitką i tu raczej nie można się do niczego przyczepić.
Jeśli ktoś tak jak ja, najpierw obejrzał serial, mógł być nieco zaskoczony różnicami względem literackiego pierwowzoru. Pozwoli mi to jednak odkrywać całą historię rodzeństwa Bridgertonów na nowo, tak jak pozwoliłam się prowadzić przez zmącone a nawet nieco wzburzone wody historii państwa Bassett przy okazji czytania pierwszej części.
Sięgając pod „Mojego księcia” wiedziałam doskonale czego się spodziewać. Nie mam więc żadnych zarzutów do tej książki. Wręcz przeciwnie, jestem pozytywnie zaskoczona, że była to lekka, przyjemna ale nie żenująca lektura.
Jak widać, czasem nie taki kicz straszny…