Nie oceniaj książki po okładce – mówi stare i dobre przysłowie – ale po tytule też nie, można by dodać, bo „Kochanka pani Grawerskiej” nie przypisałabym do kategorii romansu (jak można by intuicyjnie przypuszczać), więcej tu bowiem cech politycznej sensacji.
„Kochanek Pani Grawerskiej” to druga książka, po którą sięgnęłam, z literackiego repertuaru Krystyny Śmigielskiej. Pierwszą był „Pokurcz” – ten zaszedł mi mocno za skórę, do głębi przenicował emocje, a serce zupełnie poćwiartował. Przeżyłam przy nim swoiste katharsis. A co ma do zaoferowania „Kochanek pani Grawerskiej”?
Marta Grawerska to kolejna żona Marka Grawerskiego (do tego dużo od niego młodsza). Ona wyszła za niego dla pieniędzy, z kolei on ożenił się z nią dla jej urody. Grawerskich poznajemy w momencie, gdy małżonek w niedwuznaczny sposób tłumaczy żonie (mając jej włosy owinięte wokół własnej pięści i dociskając jej twarz do poduszki), jaką rolę w tym stadle jej przypisał, tzn. ma stać przy nim i dobrze wyglądać. To chyba niezbyt wiele? Kobieta najwyraźniej pojmuje argumenty, bo absolutnie nie neguje sposobu dyskusji.
Marek Grawerski właśnie się zaprezentował – to ten rodzaj wątpliwego dżentelmena z wielkim ego, który kobiety traktuje instrumentalnie, a jego ulubionym środkiem perswazji jest brutalność i bezwzględność. Ponadto będąc prezesem znaczącej spółki, ma władzę i pieniądze. Wielu zniszczył, wielu zaszkodził. Parafrazując słowa piosenki wykonywanej przez Irenę Kwiatkowską, Grawerski to zwykła szuja i szczeżuja.
W tym emocjonalnie martwym układzie Marta ma wszystko oprócz miłości. Spragniona ciepła, akceptacji i uwagi męża wplątuje się w przygodny flirt akurat wówczas, gdy małżonek, realizując kolejny etap kariery zawodowej, zamierza awansować i wejść już w najwyższe kręgi polityki. Dlatego jakiekolwiek kłopoty właśnie w tej chwili kompletnie nie są mu na rękę.
Kochanka może sobie daruję, bo nie wiem, czy nie zdradziłabym zbyt wiele na początku, a spoilerować nie chcę.
Trzeba przyznać, że Śmigielska ma wyrobiony styl pisarski. Opowieść w jej wykonaniu układa się sama. Autorka panuje nad dialogami, a bohaterów łatwo rozpoznać po ich sposobie mówienia. Są więc cyniczne polityczne gadki kolesiów, jest psiapsiółkowa pogaducha, jest i język lumpiarsko podwórkowy. W ogóle dialogi uznałabym za mocną stronę Śmigielskiej, ale… ale czasami miałam wrażenie, jakby niektóre fragmenty były „przegadane” i że gdyby je nieco skomasować, nieco skrócić, to konstrukcja w żadnym razie by nie ucierpiała, wręcz przeciwnie rytm mógłby zyskać na sprężystości.
Podobnie jest z narracją, którą Śmigielska potrafi umiejętnie przykuć i zatrzymać uwagę czytelnika. A ponieważ dobrze się w tej warstwie czuje, elastycznie manewruje narratorem i wykorzystuje go do prześwietlania wnętrza postaci, pozwalając czytelnikowi zapoznać się w ten sposób z motywacjami bohaterów, ich potrzebami i pragnieniami. Dla urozmaicenia zestawia odmienne punkty widzenia uczestników wydarzeń, przez co różnice między nimi stają się wówczas widoczne jak na dłoni.
Śmigielska buduje postać pozornie z nieistotnych szczegółów, mało znaczących gestów czy słów. Jednak z czasem dokłada do nich kolejne detale, dzięki czemu odbiorca zyskuje szerszą perspektywę. Każda z jej postaci ma swój indywidualny rys charakterologiczny, każda ma swoją historyczną przeszłość, czyli mówiąc językiem młodszego pokolenia background. Środowisko stanowi jeden z istotnych elementów kształtujących daną postać (w „Pokurczu” jest to jeszcze bardziej widoczne). I co charakterystyczne dla Śmigielskiej, zwykle zalążkiem inicjującym dalsze perypetie bohaterów są również ich negatywne przeżycia. Dodatkowo z przeszłości trudno się bohaterom wyrwać, rzadko też wyciągają właściwe wnioski ze swoich doświadczeń. A w „Kochanku pani Grawerskiej” piętrzy się od nieprzyjaznych, nieprzychylnych, szkodliwych czy wręcz wrogich zachowań i to nie tylko wśród przedstawicieli świata polityki, którzy u Śmigielskiej kompletnie pochłonięci są machlojkami, matactwami i knuciem, a przyświeca im jedynie intrata i dbałość o własne tyłki. Właściwie żaden z bohaterów nie kieruje się wartościami wyższymi, żadnemu z nich nie w głowie ideały, każdy patrzy zaledwie przez pryzmat własnego czubka nosa, korzyści i wygody. Chyba nawet w narratorze bohaterowie nie budzą sympatii, skoro on sam raz mówi o nich po imieniu, innym razem wzmiankuje po nazwisku. Ta duszna atmosfera, podszyta obłudą, wszechobecną interesownością i miałkimi motywacjami powodowała, że nawet wątek miłosny nie pozwalał mi zapomnieć o ogólnym, raczej przygnębiającym, obrazie natury ludzkiej stworzonym przez Śmigielską. Zresztą samo uczucie ma tu również przestępcze korzenie.
Śmigielska zdaje się być bacznym obserwatorem, z tym że jej oko koncentruje się głównie na mrocznej stronie naszego ja, tego ja z parszywymi odcieniami. Czyżby autorka była zwolenniczką filozofii Hobbesa? Mimo wprawy, z jaką buduje postaci, momentami miałam wrażenie, jakby bohaterowie czasami wymykali się jej spod kontroli, balansując – zwłaszcza w momentach zagrożenia – na pograniczu autentyczności reakcji, w efekcie do opowieści wkradał się cień fałszywego tonu i braku naturalności.
Wiem, że Śmigielska potrafi czytelnikiem wstrząsnąć, potrafi go porazić niczym piorun, wywołać niepokojące drżenia duszy, trzepotanie serca i natłok myśli w głowie. Jednak w „Kochanku pani Grawerskiej” nie czułam narastającego napięcia, zagrożenia w krytycznych momentach, nie porwały mnie intymne chwile między kochankami, nie czułam dreszczyku sensacji w kulminacyjnych scenach. Liczyłam, że zmieni się to po zwrocie akcji, że to zabieg celowy, jednak wskaźnik emocji uparcie oscylował wokół umiarkowanych odczytów.
W „Kochanku pani Grawerskiej” zdecydowanie wyróżnia się charakterystycznie wprawne pióro Śmigielskiej, zresztą autorka zdaje się być świadoma swoich atutów stylistycznych i śmiało prezentuje możliwości pisarskie, wplatając w główny nurt narracyjny samodzielną historię w formie opowiadania oraz poezję. Tylko czy to aby nie jest tak jak z tymi grzybkami w barszczu?
I choć pomysł interesujący, narracja dobra, dialogi udane, to jednak drobne mankamenty rzutują na całość, przez co lektura „Kochanka…” wprawiła mnie w pewien rodzaj literackiego spleenu. Może w przypadku autora pośledniejszej klasy przymknęłabym na to oko, jednak nie w przypadku Śmigielskiej, bo przecież przekonałam się już wcześniej, co potrafi zaoferować w „Pokurczu”. A skoro ptaszki ćwierkają, że autorka intensywnie pracuje nad kolejną powieścią, to będę z zaciekawieniem wypatrywać premiery.