O jakże ciężka to książka. Ze względu na tematykę, treść i formę. Gdyby nie była polecona na Dyskusyjny Klub Książki, rzuciłabym ją w połowie, żeby się nie męczyć i nie dołować. Ale przeczytałam do końca, przemyślałam i wzięłam udział w burzliwej dyskusji. Robotę robił tu temat i granie na uczuciach. Żadnej Ameryki mimo to nie odkryłam, poglądów nie zmieniłam, dziewczynie oczywiście współczułam, ale uważam, że nie ma o czym gadać:
* gwałt - był, jest i będzie sprawą naganną, w każdym aspekcie, bez żadnych okoliczności łagodzących że po alkoholu, że krótka spódniczka prowokowała itp;
* nadużycie alkoholu nie jest okolicznością łagodzącą;
• status sportowca - olimpijczyka, który może zdobyć dla kraju medale, nie jest okolicznością łagodzącą;
* praca wymiaru sprawiedliwości, sądowe procedury itp. pozostawiają wiele do życzenia i nie są przyjazne ofiarom gwałtu. I w Ameryce, i u nas;
* sędziowie to tylko ludzie i ich osąd może okazać się subiektywny i stronniczy. No, niesprawiedliwy, mówiąc wprost;
* proces sądowy i rozkładanie na czynniki pierwsze niecnego czynu, może być dla ofiary gorszą traumą niż sam uczynek, jakiego się na niej dopuszczono;
O tym wszystkim poczytałam we wspomnieniu autorki - ofiary - Chanel Miller. No OK. Żal mi jej, ale cała ta sprawa to nic nowego i nie ma się czym ekscytować, jeśli się nie jest licealistką. Nawet skandaliczny wyrok nie szokuje.
Książce nie pomaga też forma wypowiedzi, chaos, powtórzenia, nieskładność myśli. Przygnębiające nudy. I za długie. Wystarczyłby porządny artykuł. Byłby to czas zmarnowany, ale…
Lektura sprowokowała mnie do przemyśleń na temat:
* tego, co przeżywają krewni ofiar, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. To są współpokrzywdzeni. Nad tym co mogą, a czego nie dadzą rady zrobić, czy pomagać ofierze na siłę, choć tego nie chce, czy usunąć się w cień i zostawić ją samą sobie? Jak się uporać z nieszczęściem bliskiej osoby.
* co ofiara gwałtu czuje w sądzie.
* że adwokaci to najwięksi i najbardziej bezduszni manipulanci naszych czasów, celowo rozmijający się z prawdą, tak wymyślono ich profesję. Wstyd!!!
* że trzeba dobrze rozważyć, czy ma się wystarczająco dużo siły, by dochodzić sprawiedliwości, by nie okazało się, że ofiarę zniszczył proces.
Na końcu autorka umieściła oświadczenie - list, w którym zwróciła się do gwałciciela, swojego oprawcy. I to jest prawdziwy powód dla którego warto przeczytać „Nazywam się…”. Oceniłabym całość na jakieś 5 punktów, bo nie tę historię gwałtu i ofiarę oceniamy, a książkę. Ale list to taka perełka, piękna, mądra i poruszająca, że z miejsca dokładam 2 gwiazdki.
Jeśli ktoś nie ma ochoty na całą książkę, niech przeczyta tylko ten list. I starczy.