Mam pewien problem z tą książką. Nie dlatego, że brak mi słownictwa, czy obycia w środowisku szkolno-dydaktycznym. Nic z tych rzeczy. Problem tkwi w tym, jak mam ocenić książkę, która jest komediowa, pełna poczucia humoru, ale i wzruszeń – a dla mnie stanowi czytadło na szybko. Ot, taki dziennik Bridget Jones, tylko tu mamy Bridget Pe Belferkę. Ale po kolei.
Pani Pe ma trzydzieści lat, podejmuje swoją pierwszą pracę i tym samym wkracza w szkolne mury, a konkretniej – w gimnazjalne mury, bo niestety wraz z nią wkracza reforma edukacji. A sama Pani Pe nie wkracza tu by sama się edukować, lecz by edukować „gimby” (jak nazywa gimnazjalistów). Teraz staje po drugiej stronie klasy, wystąpień szkolnych, klasówek, czy choćby szkolnych wycieczek. Pe dostaje jeszcze wychowawstwo, które czasem jest jedynie zastępstwem, a czasem wręcz odrębną (i jak na złość – wizytowaną) lekcją, do której trzeba się solidnie przygotować. A kserówek brak... Pokój nauczycielski to drugi dom. Najpierw trzeba się tu dostać (czytaj: wkupić!) i sprawić, by ciało pedagogiczne cię zaakceptowało. Przechodzisz tydzień testów opartych na domowych wypiekach, czy choćby robieniu porannych kaw (nie tylko dla siebie). Ale koty za płoty. Ambicje Pani Pe sięgają niemalże wyżej niż Mount Everest i Rysy razem. Uczniowie lawiną ściągają Panią Pe na ziemię. Nie tylko zresztą oni – koledzy i koleżanki po fachu, a i plany lekcji, zebrania i dzienniki, na papierologii i antycznym ksero kończąc. A gdzie te wolne weekendy? ...
I jest zabawnie w tym „Dzienniku”. Czasem wesoło i nawet komicznie lecz chyba dla wybranych. Świat nauczycieli i szkół, to specyficzny „mikroklimat”, którego my – spoza – nie zawsze rozumiemy. Lidia Pernak zna to z autopsji, stąd jej lekkie podejście do tematu, który – nie przeczę – z pewnością bawi, ale nielicznych. Do tego młodzieżowy („gimbowy”) język, w jakim pisze. Dla mnie często nieskładny i wymuszony – ale i niezrozumiały, nie ma co ukrywać. Odnoszę wrażenie, że autorka na siłę chciała przekazać swój luz młodzieżowy, co według mnie nie działa na korzyść. Jednak skoro to powieść pełna humoru, to przymykam oko i daję się ponieść. Biegam po korytarzach, ćwiczę ewakuacje q przypadku pożaru, ściągam podczas klasówek i recytuję wiersze podczas niektórych (bo kto się pcha na wszystkie ?) uroczystości. Jednak mimo tego nie zmieniam zdania.
„Dziennik Pani Pe” to czytadło poprzecinane krótkimi rozdziałami o różnych incydentach. Czytam, śmieję się (bo jakżeby inaczej, skoro coś tam jednak nieco bawi), zamykam i zapominam. Nic z tej powieści nie czerpię, jedynie świadomość o czym jest. Bo potem odstawiam na półkę i nigdy więcej po nią nie sięgam. Trochę szkoda, bo wiele się po niej spodziewałam. Górnolotne słowa innych recenzentów, do tego zapraszający opis na okładkach – no, jakże nie sięgnąć po tą fantastyczną wręcz książkę, no jak? Jednak po dwudziestu stronach złapałam się na tym, że to monotonia. Że to powieść trzymająca jeden poziom (na szczęście plus dwa, a nie zero), która nic nie wnosi w życie kogoś, kto szkołę zna od strony uczennicy (i to uczennicy z czasów nie-gimnazjalnych, a ośmioklasowych podstawówek).
dziękuję sztukater za egz.do recenzji