Ta powieść to jeden wielki ABSURD.
Zaczął się już na początku. Strona dwudziesta ósma i akcja ruszyła z kopyta, jak pirat drogowy na cudownie pustej szosie, jak ubrudzony szminką mąż przed żoną uzbrojoną w narzędzie masowej zagłady, to jest wałek do ciasta/patelnię, prędka jak szybkość ściągania, kiedy się nie patrzy, jak Struś Pędziwiatr po zażyciu extasy. Bez niczego, bez wyjaśnień, BEZ OPISÓW! (Ale o tym później). Ariel zostaje zaatakowana, jest w szoku, to na jej brak reakcji na dziwny wygląd porywaczy mogę przymknąć oczy, ale parę stron dalej zgrzytałam zębami - telepatia, moi mili państwo! Obrońca szanownej Ariel beztrosko przemawia wprost do jej głowy, a ona co na to? Odpowiada z pełnym spokojem. To dopiero trzydziesta ósma strona, a ja już łapałam się za głowę... Jedziemy dalej. W sumie bez większych oporów uwierzyła Marcusowi i bez wahania zostawiła całe swoje życie, córkę i pracę, podobno tak bardzo, bardzo dlań ważne!, nie żądała żadnego wytłumaczenia, żadnego dowodu.
Quiz nocny!
U waszego progu zjawia się pewien facet/kobieta, do wyboru do koloru, i twierdzi, że pochodzi z fantastycznego świata, co robicie jako pierwsze:
1) śmiejecie się delikwentowi w twarz
2) potakujecie w myśl zasady, że szaleńców nie należy denerwować, czy
3) od razu dzwonicie po smutnych panów w białych kitlach, którzy przywiozą ostatni krzyk mody wśród świrów, gustowny kaftanik o długich rękawach?
A nawet jeśli poczujesz ułamek zaufania, jeśli niespełnione marzenia o Hogwarcie czy czymkolwiek innym, magicznym, rzucą choć jedną iskrę, co zrobisz? Zażądasz dowodu. Dobra, niech będzie, masz różdżkę i znasz czary, pokaż mi je. Ariel zaś... Rozumiem, że można w głębi duszy (albo całkiem jawnie) żywić przekonanie, że Szkoła Magii i Czarodziejstwa jest, tylko ukryta przed mugolami, że jednorożce pląsają na łąkach, a może gdzieś obok jest brama do innego świata, ale, na Boga!, trzydziestopięcioletnia kobieta zachowała się jak dzisięcioletnie dziecko. Chociaż nie, to za dużo, w dzisiejszych czasach dzieciaki nie są zbyt ufne.
Dalej - dziewoja jest już w fantastycznym świecie, okeeej... i radzi sobie w nim wystrzałowo! Żadnych problemów z dostosowaniem się do magii i sprzętów, które u nas nie funkcjonują. Żadnych myśli o sprzętach elektronicznych, żadnej tęsknoty za telefonem/telewizją/komputerem, tudzież zwyczajnej złości. A zamiast tego, czegoż mamy wiele? Merysujkowości!
Aha! Przy owych niezwykłych zdolnościach Ariel cierpi na zaawansowane stadium zidiocenia. Nie myśli, nie kalkuluje, nie umie wyciągać logicznych wniosków, jest nudna, płytka i płaska, nie uczy się na swoich/cudzych błędach, lekceważy autorytety, przy czy jej "stawianie się" wydawało mi się tylko i wyłącznie żałosne.
Podsumowując, kobita doprowadzała mnie do szału.
Inni bohaterowie. Marcus? Też jest absurdem. Niby taki zdystansowany w stosunku do kobiet, zimna ryba, można by rzec, ale jak doszło co do czego - sypie aluzjami i podtekstami jak z rękawa, lew salonowy i dusza towarzystwa.
I to całe poświęcenie, "żeby nie cierpieli", kiedy wypił eliksir zapomnienia... i ugodowa reakcja Ariel, że rozumie... jakże SŁODKO, kuźwa, rzygam. Nie wiem, co z niej za człowiek jest, ale, do cholery, jeśli ktoś podjąłby za mnie tak istotną decyzję, zabiłabym na miejscu, nawet gdyby owa sprawa przestała mieć znaczenie.
W przypadku Fabiena cała ta zasada o niekłamaniu wydaje się naciągana i dosyć głupia, w dodatku niczym nie poparta, żadną legendą czy wytłumaczeniem w fizjonomii, w bardziej ziemskiej wersji, wciśnięta w książkę chyba tylko po to, by... nie, w zasadzie nie mam pojęcia, po co. To zwyczajnie bez sensu.
Teraz opisy... Ja się pytam, jakie opisy? Mamy dialogi, mamy akcję i nic poza tym. Mamy niewyraźne mgiełki, to jest postaci, unoszące się w próżni, czasem przesuwające się to tu, to tam, albo, jeszcze lepiej!, teleportujące się, bo, ni z tego ni z owego, ten czy ów jest w pokoju, a zdanie później parę kilometrów dalej. Mgiełki rozmawiają ze sobą, dość często nawet, ale nierzadko te konwersacje okazują się płytkie i mało zabawne. A wszytko to odbywa się w pustce, nie ma sprzętów, nie ma choć pobieżnych opisów wyglądu i sposobów działania. Co więcej, motywy, myśli, uczucia czy nawet zachowania postaci także zostały pominięte. Nie ma legend, nie ma mitologii, nie wiadomo, czemu niby smoki to istoty święte, nie ma obyczajów, nie ma przesądów i niepisanych zasad, krócej: nie ma kultury. Kultura nie istnieje. Jest tylko Losowanie, ale je trudno zaliczyć do kręgu kulturowego.
System prokreacji - owo wspomniane Losowanie - jest zwyczajnie chory i to jest największy absurd. Istnienie społeczeństwa na takich zasadach jest zwyczajnie, najnormalniej w świecie NIEMOŻLIWE. Co ta Reystone sobie myślała, do cholery? Nie mam nic więcej do powiedzenia w tej sprawie.
Sprawa smoków wydaje się podejrzana i bezsensowna. Zwykle bywa tak, że jeśli coś jest święte, to stara się toto utrzymać w jak najlepszym stanie, tak? Dlaczego więc oficerowie pozwalali smokom zdychać, nierzadko w męczarniach? Czemu były trzymane w kojcach (inne słowo mi nie leży) jak pospolite zwierzęta? Czemu niby miałyby się czuć obrażone obecnością kobiet? Przez tyle cholernych lat żadnej babce nie przyszło do głowy, by obejrzeć sobie te gadziny z bliska i tym samym wydać "sekret" oficerów? I po co w ogóle ta gadka-szmatka? Dobra, rozumiem, u nas też kobiety zyskały prawa stosunkowo niedawno i wcześniej były jedynie dodatkiem do domu/męża, ale jakoś nie zauważyłam, by tam, w Krainie-Bez-Nazwy, odnoszono się do przedstawicielek płci pięknej z lekceważeniem czy pobłażaniem, wprost przeciwnie, wszyscy byli bardzo kulturalni.
No i na koniec - słownictwo. "Okej, spoko, wyluzuj"... to wszystko na wyciągnięcie ręki, obojętne, w ustach dostojnego elfa czy w paszczy smoka, niech żyje slang ziemskiej młodzieży XXI wieku! Przedostaje się nawet przed bariery międzyświatowe.
Ogólnie odniosłam wrażenie, że mam do czynienia z blogaskiem, pozbawionym po prawdzie błędów ortograficznych, ale nadal blogaskiem - głupim, dennym i przede wszystkim nielogicznym, w którym to autorka zbyt mocno utożsamiła się z główną bohaterką i opisała (piszę słowo "opisała" z ironią spływającą z palców) te przygody, które ona chciałaby przeżywać. W iście Merysujkowym stylu.
Poza tym - tuż przed snem przypomniała mi się porcja niedociągnięć i na wpół senna zerwałam się z łóżka, by je zanotować.
1. Kusze. Cała moja wiedza pochodzi z książek, historycznych (w tym "Krzyżaków") lub fantastycznych, ale ufam tym informacjom na tyle (zwłaszcza Sienkiewiczowi, facet wiedział przecież, o czym pisze...), żeby zadać pytanie: jakim cudem Ariel, kobieta drobna i raczej pozbawiona imponującej siły, była w stanie naciągnąć cięciwę, czy co tam w kuszach jest? A magazynek bełtów do owych kusz? Co za bzdura...
2. Słownictwo oficerów. No cóż, wojsko to wojsko, a z ust żołnierzy nie padło ani jedno brzydkie słówko. Żadnego przeklinania czy choćby czegoś podobnego.
Kiedy już to sobie uświadomiłam, nie mogłam przestać się śmiać.
3. Czemu do cholery Ariel nie mogła, lewitując czy telekinetycznie, wyciągnąć siebie i Marcusa z tej dziury w ruinach? Dobra, może szok i strach jej myślenie sparaliżowały (ha, ha), ale Marcus wydawał się bardziej przytomny, dlaczego więc nie powiedzieł hej, jesteś tak potężna, wyciągnij nas stąd może?
4. Jeden z oficerów powiedział, że wampokruki nie wyglądały, jakby chciały zabić Ariel (wtedy gdy leciała na pegazie), tylko ją "strącić z pegaza albo uprowadzić". Kuźwa. Leci babka na jakiejś tam sporej wysokości, to czy upadek nie równa się śmierci?!
5. Cała sprawa z podszywaniem się pod mężczyznę... jakim trzeba być kretynem, by nie uświadomić sobie, że ma się do czynienia z kobietą, zwłaszcza że ta nie robiła nic, by zamaskować swoją płeć, poza noszeniem męskiego munduru? Co i tak jest dość durne, skoro ubrania się dopasowują; a nawet jeśli nie, to co z szerokimi biodrami, biustem? Żadnej zmiany kroku, prób mówienia grubszym głosem, ograniczenia typowo kobiecych gestów (jak np. zakrywanie ust), spłaszczania piersi, zmiany rysów twarzy na bardziej męskie (pogrubienie brwi by wystarczyło!) i tak dalej, i tak dalej.
W cholerę odradzam czytanie tej szmiry.