Dawno, dawno temu... zraziłem się do książek wychwalanych na ostatniej stronie okładki przez wydawcę oraz autorów innych książek, którzy jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności mieli ochotę przeczytać właśnie tę, którą trzymam w ręku, wypowiedzieć się o niej, chwalebnie rzecz jasna, i jakby tego było mało, zaproponować zamieszczenie swoich peanów w najbliższym wydaniu.
Z tego też powodu nie kupiłem "Najgłupszego Anioła", nieznanego mi bliżej pana Moore'a. Nie powiem, kusił mnie, krążyłem wokół niego ilokroć udało mi się wdepnąć do księgarni, czytałem wkółko te same zachwyty, kartkowałem. Nic to nie dawało. Wciąż miałem wątpliwości. W końcu półki w domu mają ograniczoną pojemność i choć już kilkakrotnie powiększane, nieustannie grożą przepełnieniem.
Po mojej poprzedniej, przyznaję, dość wyczerpującej (mnie) lekturze (o niej może w innej recenzji), nabrałem ochoty na coś lekkiego. Ponieważ z Christopherem Moorem znaliśmy się już od paru miesięcy z cokilkudniowych, choć wciąż nieco formalnych i pełnych nieufności, spotkań w księgarniach, postanowiłem jednak dać mu szansę zrehabilitowania zdewaluowanego obrazu z tylnej okładki. W końcu porównują go tam do Vonneguta czy Adamsa.
Moje pierwsze wrażenie z lektury było mieszane, liczyłem na sarkastyczny, zaprawiony odrobiną surrealizmu humor, a tu jak karabin maszynowy, autor strzela typowo amerykańskim, krwisto-seksualno-dosadnym stylem. Coś jednak w tym było. Początkowy brak znanego z lektury Pratchetta czy Adamsa charakterystycznego brytyjskiego luzu i dystansu, z jednoczesnym bezkrytycznym obnażeniem wszystkich i wszystkiego, albo się po kilkunastu stronach rozmywa, albo też moje negatywno-podejrzliwe nastawienie minęło. Zaczęła się czysta przyjemność.
I jak tu zakwalifikować groteskowe połączenie komedii, sensacji, horroru, i SF? Przydałaby się dodatkowa kategoria na takie hybrydy. Albo po prostu, pozostawienie jednej, otwartej, o nazwie, powiedzmy, dobra zabawa. O, to by pasowało do "Najgłupszego anioła".
Rzecz dzieje się współcześnie w małym miasteczku amerykańskim, w czasie Świąt Bożego Narodzenia. Zlepek nietypowych losów, nietypowych ludzi, i nie tylko, okraszony ciętym, momentami nawet lekko wulgarnym humorem, w efekcie serwuje nam sporą dawkę wyśmienitej akcji, niecodziennych zdarzeń, choć momentami przerażających, jednak dzięki lekkiemu i dowcipnemu stylowi autora, nie do końca traktowanych serio. Fabuły nie chcę zdradzać, ponieważ nietuzinkowa wręcz pomysłowość pana Moore'a wchodzi w trakcie lektury na wysokie obroty, eksplodując wręcz zwrotami akcji, niespodziewanymi rozwiązaniami, a wszystko to wymieszane zostało w lekko paranoicznym sosie i doprawione soczyście czarnym humorem. Gdybym więc pokusił się o nawet krótkie streszczenie tego, co się działo, skradłbym innym mnóstwo zabawy z tego, w co pozornie niewinne życie małego miasteczka może się w Święta obrócić.
Podsumowując. Czyta się błyskawicznie. Do tego książka zdecydowanie stawia na nogi - wszystkich, bez wyjątku. Pozwala jaśniej, i przede wszystkim z dystansem, spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość, nie brać wszystkiego zbyt serio i cieszyć się życiem. Szczerze i gorąco polecam wszystkim miłośnikom czarnego (no może z lekkim odcieniem perłowo-grafitowym) humoru, jak również osobom poszukującym czegoś, co pomoże rozdmuchać gromadzące się czasem nad naszymi głowami ciężkie i groźne chmury.
Acha, zapomniałbym... Na jednej z pierwszych stron autor zamieścił ostrzeżenie dla potencjalnego czytelnika. Potwierdzam, pomimo poczucia humoru autora, ten przewrotny akapit jest absolutnie prawdziwy ;)