„Kocham te góry i nienawidzę ich. Tyle mi dają i tyle zabierają. Są groźne i piękne. Bóg pobłogosławił tę krainę i przeklął jej mieszkańców, dlatego człowiek czuje się tu mały i nieważny. Chcę stąd uciec i jednocześnie chcę zostać.”*
Nie kochana przez ojca, pogardzana przez ludzi, biedna i zagłodzona, mieszkasz wraz z resztą rodziny na wzgórzach w pomieszczeniu w ogóle nie przypominającego domu. Nędza i rozpacz. Jedyną szansą na wyrwanie się z tego jest nauka, tylko jak pogodzić ją z codziennymi obowiązkami, opieką nad rodzeństwem i długą trasą do i ze szkoły? Skąd brać siłę na codzienną walkę gdy chce się usiąść i płakać?
Zachodnia Wirginia, Wzgórza Strachu - to tam toczą się losy trzypokoleniowej rodziny Casteel. Najbiedniejsza i najbardziej pogardzana rodzina w okolicy, żyjąca w wiecznym brudzie, głodzie. Najstarsza z rodzeństwa Heaven Leigh Casteel, główna bohaterka, jak i narratorka tej powieści, bystra i pojętna, niezauważana przez ojca, zmuszana do ciężkiej pracy przez macochę, doceniana i kochana jedynie przez młodsze rodzeństwo. Ona jako jedyna, mimo tego wszystkiego wierzyła w lepsze jutro dla siebie i dla rodzeństwa. Znosiła wszystko dzielnie nie podejrzewając nawet co ma przynieść jej nadchodzący czas…
Gdy tylko w zapowiedziach wydawnictwa Prószyński i S-ka zobaczyłam tę książkę od razu wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Po tym jak zachwyciła mnie saga o Dollangangerach byłam niezmiernie ciekawa czym jeszcze może uraczyć swoich czytelników Virginia Cleo Andrews. Czy jest w stanie bardziej mnie zszokować, czy po raz kolejny wywoła burzę emocji?
Już na samym początku czytania daje się zauważyć, że w „Rodzinie Casteel” schemat goni schemat i tylko nieliczne elementy są czymś nowym. Mamy tu rodzeństwo - starszą dwójkę, która jest ze sobą bardzo blisko i mogę nawet rzec, że za blisko oraz młodszą dwójkę, którą trzeba się opiekować, o dziwo jedno z nich jest chorowite. Pozostawieni sobie, mimo tego, że mieszkali z rodzicami. Tak, tak książka zarysem bardzo przypomina mi „Kwiaty na poddaszu”, wiem też, że nie jest to żadne arcydzieło tylko zwykłe czytadło. Ale nawet mimo tej schematyczności, mimo zwykłego czytadła Virginia Cleo Andrews ma niesamowity talent do tworzenia fabuły, do plątania losów bohaterów, do wodzenia czytelnika za nos. Akcja powieści toczy się wartko, nie ma mowy o chwili spokoju czy oddechu, wszystko dzieje się szybko i zawile. Powieściopisarka ma wszystko przemyślane i dopracowane, zadbała o emocje (i to jak!), skupiła się na opisach otoczenia (szczególne brawa za zobrazowanie chaty, w której mieszkali bohaterowie - mroczna, zapuszczona) i losów głównej bohaterki. Przyznać muszę, że pod tym względem Andrews jest dla mnie mistrzynią.
Wspominałam już co nieco o bohaterach, ale nie byłabym sobą gdybym nie napisała wszystkiego co myślę. Co prawda każda postać została wykreowana w taki sposób, aby swoją osobowością wyróżniać się pośród innych, ale nie szło nie zauważyć, że to nad Heaven Autorka spędziła najwięcej czasu, jej postać jest dopracowana w najmniejszym calu, przez całą powieść to ona grała główne skrzypce, to jej emocje były opisywane, to jej zmiany w niej zachodzące było dane mi obserwować, to jej psychik była rozkładana na części pierwsze. Reszta to tło, tak jakby na potrzeby pewnych wydarzeń, po to aby coś mogło się wydarzyć. Podoba mi się w postaciach stworzonych przez Andrews, przynajmniej niektórych, że wywołały we mnie sprzeczne emocje - czułam do nich sympatię, jak i niechęć, przez co byłam i nadal jestem trochę „skołowana”. Na szczęście są też bohaterowie co do których nie mam wątpliwości, czy darze je sympatią czy też wprost przeciwnie.
Cóż mogę napisać, mimo wszystkich moich „ale” książkę pochłaniałam za każdym razem gdy zabierałam się za jej czytanie. Świadoma schematyczności, małych wartości literackich, wszystkich „ale” jakie można zarzucić tej powieści pochłaniałam strona za stroną, spragniona wiedzy co dalej. Autorka wodziła mnie za nos, zmylała i sprawia, że już sama nie wiedziałam co mam myśleć. Niby coś było dla mnie jasne, a tu nagle jakieś nowe rozwiązanie, drzwi, które zmieniają postać rzeczy i bieg wydarzeń, a ja zgrzytałam zębami, bo po raz kolejny zostałam wprowadzona w pole. Przeżywałam tą historię całą sobą, bo nie mogłam inaczej, tyle w niej bólu, żalu, rozpaczy, a zarazem nadziei, miłości i piękna. Zachwyciły mnie opisy otoczenia, które przedstawiały wzgórza jako surowe, niebezpieczne i zimne, a zarazem piękne i malownicze, one są pełne kontrastu i Andrews udało się to opisać. Ciekawa jestem czym zaskoczy bądź też nie w drugiej części - mam tylko nadzieję, że Heaven, nie stanie się jak Cathy z sagi Dollangangerów.
Jeśli tylko podobały się wam „Kwiaty na poddaszu” oraz ich kontynuacje, to ta książka również się spodoba. Książka nie jest pozbawiona mankamentów (wspomnianych wyżej), ale nawet wtedy nie można się od niej oderwać, przeżywa się ją mocno, ma się ochotę tam wtargnąć i wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Andrews umiejętnie plącze ludzkie losy, jest nieprzewidywalna oraz zaskakująca.
*str. 356
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2013/11/na-wzgorzach-strachu.html