Wzbraniałam się przed przeczytaniem "Pięciu osób, które spotykamy w niebie" Mitcha Alboma z uwagi na swoją nadmierną wrażliwość. Nie chciałam sobie zaserwować czytania poprzez łzy, bo czułam, że tak to się skończy.
Jednak kiedy po raz wtóry zobaczyłam tę pozycję, to podjęłam się tego wyzwania i... nie żałuję.
Początkiem historii jest "Koniec". Koniec dotyczy śmierci głównego bohatera, który jest pracownikiem wesołego miasteczka zwanego "Rubylandem".
Eddie - bo tak ma na imię bohater, to starszy mężczyzna zajmujący się obsługą techniczną parku rozrywki. W trakcie dnia pracy dochodzi do poważnej awarii,
w skutek której Eddie ginie ratując małą dziewczynkę. Trafia do nieba nie pamiętając nic z ostatnich minut swojego życia, oprócz małych dziecięcych rączek w jego własnych.
W niebie spotyka tytułowych pięć osób. Ziemskie życie każdej z nich splotło się w jakiś sposób z życiem Eddiego. Teraz zadaniem każdego z tej piątki jest dać mu lekcję, aby zrozumiał sens własnego życia i osiągnął spokój.
Sama konstrukcja fabuły jest dość zaskakująca. Wspomnienia z życia bohatera przeplatają się podróżą w niebie, odbieraniem lekcji od każdej z napotkanych osób i tym jak toczy się życie na ziemi po śmierci Eddiego.
Już na samym początku Mitch Albom zaznacza, że jest to tylko jego własna wizja nieba i każdy może mieć inną, a jego celem jest uzmysłowienie wszystkim ludziom, którzy wymagają od siebie zbyt wiele i stale czują się przytłoczeni bylejakością ich życia, że tak naprawdę są niezwykle ważni, że spletli swoje życia z innymi, mieli wpływ na ich los i byli kochani.
Nie wszystkie spotkane osoby Eddie zna, nie wszystkie pamięta. To postaci z jego dzieciństwa, służby w wojsku, ktoś dzięki, któremu istnieje miejsce pracy Eddiego i osoba, którą kochał najbardziej. Kiedy poznaje ich historie niejednokrotnie jest przytłoczony przez wyrzuty sumienia i to czego doświadcza dalekie jest od rajskiego nieba, o którym słyszymy, albo inaczej - którego szczerze pragniemy.
Fabuła jest zbudowana jak nasze życie, którym nieubłaganie steruje czas. Niektórzy ludzie, którzy przeżyli śmierć kliniczną twierdzą, że w tej chwili towarzyszył im obraz przemykającego przed oczami całego życia i tak też autor przedstawia losy Eddiego. Przeżywa on wszystko raz jeszcze od początku, ale tym razem widzi te wydarzenia z innej perspektywy, co stwarza mu możliwość zrozumienia tych wydarzeń we właściwy sposób.
To niezwykle wzruszająca książka. Jednak ja nie widzę w niej wielkich objawień i filozofii, a jedynie prostotę naszej egzystencji, której losy bywają w odmiennie do niej - pokrętne. Taka oczywistość, którą czasem trzeba głośno powiedzieć.
To jedna z tych powieści, do których jak się zasiądzie, to nie wstanie się przed ostatnią stroną.
Autor pięknie pokazał również nasze różne postrzeganie tej samej sytuacji, wszystko ma dwie strony, jak ten przysłowiowy medal.
Ktoś powie, że nie chce takiego nieba jakie namalował nam autor i ma do tego prawo - ale nie wydaje mi się, że jego wizja miała być zamknięta. Przynajmniej ja jej tak nie odbieram. Historia Eddiego nie była dla mnie tylko klamrą losu, na który nie mamy wpływu.
Może dlatego, że jednocześnie wiecznie marzę i wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny i wszystko do czegoś prowadzi, ale zawsze mamy furtkę, by wybrać mądrze i zawsze możemy ze sobą szczerze porozmawiać.