Współcześnie możemy obserwować coraz większą skalę ekshibicjonizmu życiowego — bynajmniej nie w znaczeniu takiego, a nie innego sposobu osiągania satysfakcji seksualnej. Mam tutaj raczej na myśli wynoszone pod niebiosa portale i serwisy społecznościowe, które oczywiście — posiadając wiele zalet, wydają się być coraz częściej siedliskiem ludzkiej głupoty i być może samouwielbienia (?).
Zdaję sobie sprawę z tego, że dzisiaj każdy szanujący się firmowy specjalista od PR — u i ogólnie rozumianego marketingu po prostu MUSI utworzyć odpowiedni fanpage owej firmy na Facebooku (być może stąd biorą się profile producentów szynek i parówek), z ubolewaniem jednak widzę, jak również i zwykły Kowalski staje się swoim.. promotorem.
Bardzo proszę — już niedługo do komunikatów zamieszczanych na tablicy owego portalu, obok hasła: „piję herbatkę z moim kotem” lub „czy ktoś widział moją drugą skarpetkę? (tą pierwszą już mam!)” przeczytamy o tym, kto, kiedy i w jakim celu udaje się tam, gdzie „nawet król piechotą chadza”. Oczywiście — na podobne przypadki jestem wyczulona trochę za bardzo i mam tutaj skłonność do przejaskrawiania problemu, aczkolwiek chodzi mi tylko o jego istotę.
Również z tego powodu, pojawienie się nowej książki Janusza Wiśniewskiego o jakże wiele mówiącym w tym kontekście tytule Na fejsie z moim synem budziło moje obawy. Owe lęki pogłębiły się dodatkowo, kiedy jeszcze przed osobistym zaczytaniem w twórczości — skądinąd darzonego przeze mnie sympatią autora, przeczytałam kilka recenzji, dowiedziawszy się jednocześnie z pewnego źródła, że ta książka to „dno, nuda i banał”.
Wtedy też zapadłam w lekką konsternację i zaczęłam zadawać sobie najważniejsze pytanie — czytać, czy nie czytać?
W końcu trafiłam na opinię głoszącą wszem i wobec, że nowa książka Wiśniewskiego jest „porażką w porównaniu z uwielbianą Samotnością w sieci”. Ja natomiast wielbicielką tej Samotności nie jestem, co wtedy stało się główną przesłanką do tego, by NOWĄ książkę J.L.W. jednak przeczytać — i przeczytałam!
Na fejsie z moim synem jest tworem ciekawym i bardzo zróżnicowanym — smutek i radość miesza się tutaj ze sobą, co daje efekt domina, które — jak po przewróceniu jednej kostki — strony, porywa i przewraca kolejne.
Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek przeczytałam coś, co porusza temat kościoła, religii i wiary w taki sposób, że nie doświadczyłam dzikich ataków ziewania i senności. Mało tego — uważam, że opisywana dzisiaj książka jest (przynajmniej w tym zakresie) ewenementem i na szczęście nie odwołuje się do technicznych zasad nieco krytykowanego przeze mnie Facebooka.
Narratorem w owej książce nie jest sam Wiśniewski, a raczej Wiśniewska — a konkretniej Irena — matka autora, która pisze do niego często niezwykle intymne wiadomości (odnoszące się zresztą bezpośrednio do życia pisarza — choć on siebie tak nie nazywa) prosto z.. piekła. Książkę rozpoczyna wątek równie nietypowy, bo urodziny Hitlera — nie jest on jednak bynajmniej najważniejszą osobistością piekielnego świata — miejsca równie dziwnego i pięknego, co nasza ziemska rzeczywistość, o czym zresztą możemy przeczytać w książce:
Świat jest tak psychodelicznie — pięknie skomplikowany, że tylko na jakimś megahaju można było go sobie wymyślić.
Książkę Na fejsie z moim synem mogę więc szczerze polecić i uprzedzić, że czytając jej co ciekawsze urywki osobom znajdującym się w pobliżu, można się sporo nagadać..