Kiedy ktoś się mnie pyta, jakie książki lubię najbardziej czytać odpowiadam bez chwili namysłu: fantastykę. Jest to gatunek, który po prostu uwielbiam i każda książka, w której pojawia się magia, smoki itd., to książka dla mnie. Podobnie ma się sprawa z trylogią Marianne Curley – Strażnicy Veridianu, a dokładniej z drugim tomem tego cyklu, czyli z Mrokiem. Po przeczytaniu pierwszej części byłam zachwycona tą niebanalna i nietuzinkową historią, urzekającą mnie na każdym kroku. Dlatego koleją rzeczy musiało być sięgnięcie po dalszą twórczość tej pisarki. W sumie już nie pamiętam, czego się spodziewałam po tej pozycji. Wiem, że szczerze wierzyłam, że będzie jeszcze lepsza od swojej poprzedniczki i że tak samo lub nawet bardziej mnie zafascynuje. Jaka się okazała prawda? Przekonajcie się wgłębiając w tę recenzję.
Tym razem historia skupia się na Arkarianie, który jest w wielkim niebezpieczeństwie. Zostaje porwany przez Lathenię i sprowadzony do świata podziemi, gdzie panuje wszechogarniający mrok. W tym czasie Zakon Chaosu pod okiem nieśmiertelnej rośnie w siłę i stara się zmienić słowa przepowiedni. Przed Isabel stoi nie lada wyzwanie. Musi przeciwstawić się trybunałowi i Lorianowi, by spróbować uratować ukochanego ze strasznych mąk. Wie, że przeciwstawienie się Straży może nieść za sobą poważne skutki, jednak jest zdeterminowana do wypełnienia swojego celu. Przy okazji razem z nią do odległej krainy trafia Ethan oraz Matt. Ten drugi dalej nie może poradzić sobie z odkryciem swoich paranormalnych talentów, dlatego boi się, że to nie o nim mówi proroctwo. Na dodatek cały czas musi mieć na oku swoją siostrę przez obietnicę zawartą dawno temu. Czy trójce przyjaciół uda się wyciągnąć Mistrza z łap okrutnej wiedźmy i czy przy okazji sami nie stracą życia?
Długo czekałam na moment, kiedy będę miała w swoich łapkach tę książkę. Nie mogłam się doczekać chwili, gdy poznam dalsze losy moich ukochanych bohaterów, których musiałam odstawić na kilka miesięcy. Chyba, dlatego do lektury Mroku podeszłam z takim entuzjazmem. I mimo tego, że powieść nie okazała się fenomenalna, to i tak moja ekscytacja nie zmalała ani na chwilę, co albo dobrze świadczy o mnie, albo źle o książce… Chwila! Na odwrót. W każdym razie nie potrafię na tę pozycję nie patrzeć przez pryzmat pierwszego tomu. Chyba tak to zostawię i nie będę próbowała być na siłę obiektywna. A co? Wolno mi.
Pierwsze, co niesamowicie mnie ucieszyło i sprawiło, że śmiałam się, jak głupia, było to, że w tej części Strażników Veridianu role narratora autorka przydzieliła Isabel i… Arkarianowi! Z jednej strony niezwykle mnie to ucieszyło, a z drugiej trochę strapiło, ponieważ do tej pory ta postać była owiana tajemnicą i trzymała się na uboczu, przez co fascynowała mnie jeszcze bardziej. W tym tomie pisarka obdarła ją z tego wszystkiego, więc idąc logicznym tokiem rozumowania, powinna mi się odwidzieć, ale wiecie, co? Tak się nie stało. Ten manewr sprawił, że jeszcze bardziej pokochałam jego osobę i dzięki temu pewnie szybciej zabiorę się za trójkę.
Dalej zachwycam się niezwykle plastycznym i subtelnym piórem Marianne Curley, które uwiedzie nawet największego krytyka. Udowodniła w Mroku swój niewiarygodny talent oraz pokazało, że posiada ogromną wyobraźnię. Autorka pisze bardzo lekko i prosto, dzięki czemu łatwo wyobrażamy sobie sytuacje opisane w książce. Zwraca uwagę na szczegóły i tworzy naprawdę misterne dzieło. Owszem jest wielu pisarzy lepszych od niej, jednak ona posiada to coś, dzięki czemu nie da się nie pokochać jej powieści.
Do tej pory jedynie zachwalałam tę książkę. Teraz przyszedł czas na tę mniej ciekawą stronę, czyli na negatywy. Pierwszą wadą jest dość sztywna fabuła. Chodzi mi o to, że wszystko było z góry wiadome i łatwo się było domyślić, kto, za czym stoi oraz po prostu załapać zależności pomiędzy pewnymi osobami, przed bohaterami z powieści. Jednak ten fakt dało się zauważyć dopiero po zakończeniu lektury. Przez większość czasu nie zdawałam sobie z tego sprawy i dopiero pod koniec zorientowałam się, że przecież wiedziałam, że tak będzie. Na szczęście i na to pisarka coś wykombinowała i dodała pewną niewiadomą, która tworzyła kolejne konflikty i tajemnice przez cały Mrok. Tą niewiadomą jest zdrajca znajdujący się według proroctwa między członkami Straży. Przez to wiele postaci ma pewne domysły i nie zawsze wiadomo, jak się w danej sytuacji zachowają. Lecz udało się pani Curley zapanować nad tym, do tego stopnia, że nie powstał z tego chaos, tylko małe zamieszane dające się jeszcze zrozumieć.
Kolejną rzeczą, która zaczęła mnie pod koniec irytować, to fakt, że pisarka trochę sobie pofolgowała i końcówka wyszła dość mdła i chcąc nie chcąc zamieniła tą książkę w romansidło. Na szczęście dość późno się to zauważało i nie było to aż tak odczuwalne, choć uważniejszego czytelnika mogło zdenerwować. Jednak te dwie rzeczy tylko trochę nadszarpnęły moje nerwy i były do wytrzymania. Nie zmieniają one tego, że uwielbiam bohaterów tej trylogii, za ich prawdziwość i autentyczne charaktery. Żałuję, że pewne sprawy nie potoczyły się tak jak chciałam, no, ale w końcu to nie ja pisałam tę powieść, więc nie mam, co się czepiać, że autorka nie spełniła moich marzeń, dotyczących zakończenia Mroku.
Przez to wszystko mam mieszane uczucia, co do tej książki i trudno mi wystawić werdykt. Dla mnie ta powieść była niesamowitą przygodą, oryginalną historią z wielkimi emocjami, jednak zdaję sobie sprawę, że czytelnicy, którzy nie zżyli się z tą opowieścią tak mocno jak ja, mogą czuć się zawiedzeni i nieusatysfakcjonowani. Wydawnictwo reklamując tę trylogię pisało, że to nietuzinkowa powieść i podpisuję się pod tym rękami i nogami, ponieważ w ostatnich czasach trudno napisać coś, co nie było już pokazane tylko w ciut innej odsłonie miliony razy wcześniej. Stwierdzam, że pani Marianne Curley to się udało, może nie w stu procentach, jak to zapewne planowała, lecz wystarczająco, by zainteresować wiele osób swoimi dziełami.
Dla mnie Mrok to wybitnie napisana historia, która ujęła mnie swoim klimatem oraz świetnymi bohaterami wpadającymi w pamięć na bardzo długo. Po przeczytaniu tej książki przez kilka dni nią żyłam i nie potrafiłam jej wyrzucić z głowy. Ciągle myślałam o tym, co wydarzy się dalej i specjalnie odciągałam moment sięgnięcia po Klucz, czyli trzecią już część trylogii. Żałuję, że za mną już lektura przedostatniego tomu, ponieważ nie wiem, jak będę potrafiła zapomnieć o tym świecie, z którym tak się zżyłam i który tak pokochałam. Według mnie ta powieść jest niezwykła dzięki uczuciom w niej zawartym i właśnie, dlatego wystawiam jej tak wysoką ocenę. Długo biłam się z myślami, czy na nią zasługuje, jednak po napisaniu tej recenzji sądzę, że jednak warto.
Najchętniej pisałabym o tej książce jeszcze przez kilka stron, jednak wiem, że nigdy nie potrafiłabym zawrzeć wszystkich emocji, które mną targały podczas czytania Mroku. Wiem, że to dość nieprofesjonalne podejście, ale w gruncie rzeczy jestem tylko nastolatką zakochaną na zabój w nieistniejącej postaci. Jednak dzięki tej powieści jeszcze bardziej pokochałam fantastykę, w której ograniczeniem jest jedynie wyobraźnia autora. Według mnie ta powieść to doskonały dowód tych słów i nie obchodzi mnie, że inne osoby będą ją oceniały niżej, bo dla mnie ta pozycja, to coś więcej niż zadrukowane strony. Między tymi kartkami zostawiłam mnóstwo moich emocji tych pozytywnych i negatywnych, jednak wszystkie były prawdziwe, podobnie jak ta opowieść…