Po lekturze pierwszego tomu „Strażników Veridianu” nie miałam najmniejszej ochoty na zaglądanie w Mrok. Poprzednia część była nudna mimo gnającej na łeb na szyję akcji, która zamiast porywać zwyczajnie męczyła i momentami miałam ochotę odłożyć książkę na półkę i nigdy do niej nie wracać. Jednak dobrnęłam do końca, a wierzcie mi, miałam z tym olbrzymie trudności. Na „Mrok” ochoty nie miałam, ale stwierdziłam, że nie ma sensu czekać aż „Straż” zupełnie zatrze mi się w pamięci. Wzięłam do ręki powieść o przepięknej okładce (w przeciwieństwie do okładki pierwszego tomu ta jest śliczna), zaczerpnęłam tchu, otworzyłam
„Mrok” i zagłębiłam się w lekturze.
Akcja drugiego tomu „Strażników Veridianu” rozgrywa się w rok później po misjach znanych czytelnikowi ze „Straży”. Irytująca Isabel ukończyła ‘kurs’ u swojego nauczyciela, Ethana i stała się jeszcze bardziej zarozumiała niż w części poprzedniej, zaś Ethan wziął pod swoje skrzydła nadopiekuńczego brata swojej byłej podopiecznej i jednocześnie swojego niegdyś najlepszego przyjaciela – Matta, który bardzo sceptycznie podchodzi do misji Strażników, jak i całego treningu. Mimo wykańczających ćwiczeń u Matta dalej nie rozwinął się ani jeden z darów, więc mogę zrozumieć niechęć i frustrację chłopaka.
Pewnego dnia podczas jednego z morderczych treningów nad głowami trójki bohaterów zbierają się burzowe chmury, które nie mają nic wspólnego z normalnymi zjawiskami atmosferycznymi. Owa burza przybyła do rzeczywistości Isabel, Ethana i Matta z innego wymiaru – wymiaru zamieszkiwanego przez Lathenię, Boginię Chaosu oraz jej świtę. Lathenia opętana rządzą zemsty na mordercy jej kochanka, Marduka, który swojego czasu zamordował straszą siostrę Ethana postanawia zniszczyć Wybranych, czyli elitę Straży, na której czele stoi jej brat, tajemniczy Lorian (w pierwszej części nie miał płci, a tu nagle ją ma? Niedociągnięcie). Burza to tylko zapowiedź zemsty.
Trójka wystraszonych dzieciaków, od których zależy przyszłość świata ucieka do siedziby niebieskowłosego Arkariana. Jednak mężczyzna zamiast skupiać się na tajemniczej burzy i złości Bogini cały czas obserwuje Isabel, w której się podkochuje. Cóż, ze wzajemnością. Banał. Arkarian opowiada Strażnikom o kolejnej misji, w której tym razem weźmie udział on i Isabel. Dziewczyna jest zachwycona takim obrotem sprawy, Arkarian również. Nareszcie będą mogą pobyć sami (oczywiście, tu włączyło mi się zgrzytanie zębów ze złości). Misja raczej do trudnych nie należy, jednak zakochana para zostaje zaatakowana przez siły wroga. Arkarian zostaje porwany, a Isabel wraca do swoich przyjaciół. Mają zamiar odbić swojego mistrza, jednak Trybunał nie zezwala na wyprawę ratunkową. Jak wiecie, zakochane dziewuszki w wieku lat nastu są gotowe dla prawdziwej miłości zrobić wszystko. Tak samo postępuje nasza wredna samochwała i postanawia sama wyruszyć w misję ratunkową ignorując zakaz Trybunału. Oczywiście razem z Isabel na wyprawę udają się Ethan, który czuje się odpowiedzialny za przyjaciółkę i Matt – jako nadopiekuńczy brat, który raczej zamiast pomóc zgranemu zespołowi raczej będzie im po prostu przeszkadzał. Jak to wszystko się skończy? Dowiecie się, gdy sięgniecie po Mrok, ale nikogo do tego nie namawiam.
Nie wiem co mam napisać o tej powieści. Myślałam, że „Straż” jest przeciętna. Bardzo się myliłam. „Mrok” jest jeszcze gorszy. W pierwszym tomie czytelnik ledwo nadążał za gnającą, niedopracowaną akcją, zaś przy lekturze drugiego będzie musiał tłumić ziewnięcia i odpychać narzucający się sen, ponieważ „Mrok” nie posiada żadnej akcji. Dlaczego? Autorka skupiła się (tak, jak się obawiałam) na uczuciu zakochanej parki. Tak, śmierdzi to na kilometr Harlequinem i nic się na to nie poradzi. Jednak w tym wypadku na pomoc ukochanemu biegnie zarozumiała smarkula, której mózg ma wyłączoną opcję myślenia strategicznego. Dziewczyna nie myśli, woli poddawać się emocjom, które, jak wszyscy wiemy, są zgubne. Dobrze, że Isabel ma oddanego przyjaciela uwielbiającego kombinować oraz brata, bo zapewne szybko by zginęła przebita jakąś strzałą czy mieczem. Osobiście uważam, że tak byłoby najlepiej.
Bohaterowie są rozczarowujący. Ethan jest tym samym mdłym dzieciakiem, który stroni od walki i woli wszystko załatwiać polubownie, Isabel dalej jest małą wredotą tyle, że zakochaną bez pamięci w Arkarianie, który z tajemniczego inteligentnego przystojniaka zamienił się w tkliwego mięczaka. Nie mogłam uwierzyć, że mimo swojego wieku (a jest mocno posunięty w latach, żyje na świecie już sześć stuleci) zachowuje się jak nastolatek w okresie dojrzewania. Nie kojarzy wam się to z Edwardem ze „Zmierzchu”? Przecież człowiek w wieku lat dwudziestu pięciu jest już jakoś ukształtowany i raczej nie zachowuje się jak rozpieszczony bachor targany burzami hormonalnymi.
Jestem zła na autorkę. Jak można zepsuć tak smakowicie zapowiadającą się postać? Można i to w bardzo banalny sposób. Matt to dalej nadopiekuńczy braciszek, który najchętniej uwiązałby swoją rozpieszczoną siostrzyczkę na metrowej smyczy, żeby przez przypadek nic się jej nie stało. Koszmar.
Curley w „Mroku” ‘wyrzuciła’ osobę Ethana jako narratora. Na jego miejsce wskoczył Arkarian ze swoim lamentem zakochanego uwięzionego. Dalej jednak czytelnik może poznawać rzeczywistość z punktu widzenia Isabel, którą autorka chyba wyjątkowo polubiła. Narracja jest dalej dwutorowa i nie różni się od siebie niczym, w sensie językowym. Styl pisarki jest tak samo prosty jak w poprzedniej części. Poza tym wiecznie powtarzające się słowa męczą (czy tak ciężko było zajrzeć do słownika synonimów?), a brak akcji powoduje, że czytelnik (przynajmniej ten starszy) nie znajdzie przyjemności ani satysfakcji podczas lektury „Mroku”, która jest do bólu przewidywalna i, nie bójmy się tego słowa, nudna.
Pewnie myślicie, że po Straży jestem uprzedzona do twórczości Curley i stąd moja kolejna recenzja typu „nie czytajcie, nie warto”. To nie tak. „Mrok” jest książką słabą. Słabą pod względem fabuły, stylu i wykonania. Wszystko w nim zgrzyta, nudzi i męczy. Tajemniczość została wymazana gumką i zastąpiona przewidywalnością przyprawioną lepkim uczuciem nastolatki i sześćsetletniego ‘dziada’ o twarzy i ciele osiemnastolatka. Powieści brakuje też opisów i jakby na nią nie spojrzeć składa się ona prawie z samych dialogów i monologów, co przypomina pseudo filozofię, a nie powieść fantasy z elementami quest.
„Mrok” polecam tylko osobom, które zakochały się w „Straży” oraz tym, którzy chcą zobaczyć jak bardzo można zepsuć świetny pomysł na bestseller robiąc z niego ‘odmóżdżacz’ klasy B, czyli nie do przełknięcia.
Niektóre książki nie powinny mieć kontynuacji i trylogia „Strażnicy Veridianu” właśnie do takiego typu powieści należy. Niestety.