Sharon Bolton jest autorką, która do spółki z Simonem Beckettem rozkochała mnie w kryminałach i thrillerach psychologicznych. Swoją przygodę z jej twórczością rozpoczęłam właśnie od serii o Lacey Flint, która wciągnęła mnie już od pierwszej przeczytanej strony. Kiedy 7 lat temu kończyłam czytać "Mroczne przypływy Tamizy", czyli czwartą część serii czułam pewien niedosyt i żałowałam, iż to już koniec, dlatego byłam mile zaskoczona, gdy okazało się, że po tylu latach autorka jednak postanowiła powrócić do moich ulubionych bohaterów.
W "Mroku" Lacey Flint, która już na dobre zadomowiła się w oddziale rzecznym policji metropolitalnej, przez zupełny przypadek ratuje niemowlaka, którego bandyci wysłali w samotny rejs po Tamizie. Jej bohaterski czyn krzyżuje jeden z planów grupy ekstremistów nienawidzących kobiet, których zwiększoną aktywność w dark webie od jakiegoś czasu monitoruje zespół nadinspektora Marka Joesbury'ego. Czy pomimo wielu niewyjaśnionych spraw z przeszłości Lacey i Mark będą w stanie stanąć ramię w ramię, aby rozwiązać kolejną sprawę? Nie mogło być inaczej.
W trakcie śledztwa policjanci odkrywają, że porwanie niemowlęcia było zaledwie pierwszym z całej serii brutalnych ataków, których celem jest sterroryzowanie kobiet. Czy Lacey i Mark odkryją, kto stoi na czele grupy inceli? Czy wspólna praca ponownie zbliży ich do siebie? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie, sięgając po najnowszą książkę autorstwa Sharon Bolton.
Muszę przyznać, że przez te wszystkie lata, które minęły od publikacji ostatniej części, miałam ogromną nadzieję, że autorka postanowi wrócić do historii o Lacey i Marku, ponieważ po przeczytaniu zakończenia czwartego tomu, czułam ogromny niedosyt i bardzo chciałam dowiedzieć się, jak potoczą się ich dalsze losy. Gdy piąty tom pojawił się w naszym kraju, dosłownie skakałam z radości, lecz po przeczytaniu pierwszych niepochlebnych opinii zaczęłam zastanawiać się nad tym, czy chcę psuć sobie opinię o jednej z moich ulubionych serii, dlatego dość długo zwlekałam z sięgnięciem po "Mrok".
Teraz gdy jestem po lekturze, mogę zgodzić się ze stwierdzeniem niektórych osób, iż faktycznie nie jest to ta Bolton sprzed lat, która zaskakiwała dynamiką fabuły i tworzyła książki, które wciągały czytelnika już od pierwszej strony. Przyznaję, że "Mrok" nieco mnie zmęczył. Z początku zupełnie nie mogłam wczuć się w to, o czym czytam i nawet zastanawiałam się, czy na chwile nie porzucić tej lektury.
Przez większość książki czułam się, jakby ktoś włączył funkcję przewijania, by przypomnieć o tym, co działo się w poprzednich częściach. Było to zapewne spowodowane tym, iż autorka obawiała się, że czytelnicy nie będą pamiętać najistotniejszych kwestii, ponieważ minęło bardzo dużo czasu pomiędzy wydaniem czwartego, a piątego tomu. Jednak dla mnie nie było to zwyczajnie zbędne, ponieważ w miarę zagłębiania się w nową historię, byłam w stanie przypomnieć sobie wszystko, co działo się w przeszłości.
Chociaż "Mrok" nie powalił mnie na kolana, mam cichą nadzieję, że historia Marka i Lacey będzie miała swoją kontynuację. Mam niesamowity sentyment zarówno do tej serii, jak i samej autorki, dlatego mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec i wróci stara dobra Bolton. A jeżeli nie mieliście jeszcze okazji zapoznać się z jej twórczością — serdecznie Was do tego namawiam.