Zaleganie komuś w myślach może być męczące, obojętnie, czy to my jesteśmy takim prześladowaniem, czy to nas ktoś prześladuje w ten sposób - poprzez własne, natrętne myśli. Po śmierci męża Lisey, to on ciągle siedzi w głowie. A czytelnik "Historii Lisey" siedzi w myślach Lisey.
Lisey jest wdową po śmierci Scotta, uznanego pisarza. Porządkowanie po nim papierowej spuścizny oddziałuje na nią bardzo intensywnie. Lisey przypomina sobie przeróżne wspomnienia związane ze Scottem, z różnych chwil ich związku. Jej życie toczyłoby się prawdopodobnie cały czas spokojnie, melancholijnie, gdyby nie starsza siostra, która się okalecza, potrzebuje pomocy, i Impotebile, którzy chcą za wszelką cenę zdobyć papiery Scotta, uznając je za wartościowe. Na domiar złego Lisey odkrywa na nowo mroczny świat jej męża, jego przeszłości i inspiracji, a ponowne odwiedziny Księżyca Boo'ya stają się nieuchronną koniecznością.
Lisey może się wydawać bardzo rozchwianą emocjonalnie kobietą, a jej wspomnienia mętnymi obrazami zmęczonego umysłu, zwłaszcza na początku lektury. Naprawdę trudno było mi wczuć się całkowicie w fabułę tej książki, trudno wejść do intymnego świata Lisey, do jej świadomości i nie czuć się zagmatwanym w tej wolnej fabule, chaotycznych myślach, łamiących granice między przeszłością a teraźniejszością. "Historia Lisey' naprawdę może znudzić, z letargu wyrywa dopiero po ok. 150-200 stronach. Czy ja czułam się znudzona? Owszem, a przez określenie książki baśniowym love story zmartwiona tym, co może dziać się dalej... Czułam opór językowej materii, lecz nie poddałam się i miałam nadzieję, że opowieść nie skończy się tylko na sentymentalnych wspomnieniach. Podobała mi się też strona psychologiczna - King naprawdę wczuł się w wykreowaną kobiecą postać, dla mnie była ona w pełni prawdziwa i bardzo emocjonalna, także słusznie sądziłam, że przy odsłanianiu coraz to głębszych zakamarków, któryś w końcu będzie tym przełomowym momentem i nada solidne, stałe tempo całej powieści. I tak się stało. Po 200 stronach nie mogłam się oderwać od czytania, jakby ten początek miał być tylko baśniowym wprowadzeniem do realnego koszmaru, który powraca w najmniej oczekiwanym momencie. Krwawy baf, krwawy baf.
"Tylko czy mogła przestać? Oto jest pytanie. I to ważne pytanie, bo nie tylko jej zmarły mąż chomikował pewne bolesne i przerażające wspomnienia. Sama też zaciągnęła coś w rodzaju zasłony mentalnej między LISEY DZIŚ i LISEY! WCZESNE LATA!, i zawsze uważała, że to gruba zasłona, ale dziś już nie wiedziała."
Czy ta książka to rzeczywiście baśń? Dla mnie to za duże słowo w stosunku do całej powieści. Nie da się ukryć, że przez nieuporządkowane, chaotyczne i bardzo emocjonalne wspomnienia Lisey książka nabrała w części charakteru love story, ale to love story, prowadzone z punktu widzenia jednej żyjącej postaci, wciąż kochającej, jest początkowo wręcz oniryczne i powolne, a później coraz to bardziej niepokojące i trapiące. W wyobraźni widziałam jak Lisey zastyga nad coraz to nowymi fotografiami i duchem jest w przeszłości, kiedy Scott żyje, a nią targają silne namiętności i sprzeczności. Poźniej zostałam nagle i brutalnie zaskoczona prawdą o Scotcie, a jednocześnie przyspieszoną akcją. Do powieści wkraczają nie tylko wspomnienia Lisey i stają w skrajnej opozycji do rozmyślań kobiety... Melancholijna i nużąca opowieść w pewnym momencie zaczyna się zmieniać w thriller z dreszczykiem, niepokojącą aurą grozy, lecz nie zostaje oderwana od tego intymnego klimatu.
Dlaczego nazwałam to przebywanie w głowie Lisey męczącym? Przez względu na język głównie. Mnie zwyczajnie drażnił, zniechęcał, dopiero po rozkręceniu akcji do niego przywykłam, a raczej - fabuła pochłonęła mnie na tyle, że zaczął mi się wydawać naturalny i mnie zahipnotyzował. To nie to samo łatwe Kingowe pióro, to dynamiczny i metaforyczny język, pełny neologizmów i językowych smaczków (smerdalony chyba wejdzie mi w krew), język Lisey zmienionej pod wpływem Scotta? To jedna z takich książek, w której czytelnik albo zżyje się z dominującym bohaterem i jego punktem widzenia, albo cała książka mu się nie spodoba. Z Lisey, która swobodnie pływa w językowym stawie:
"Naprawdę istnieje językowy staw, do którego schodzimy - a w tym wypadku mówiąc "my", mam na myśli rozległą społeczność czytelników i pisarzy - by pić i zarzucać sieci."
Czy King złapał mnie na sieć w swoim stawie? Czy dobrze, że wyłowiłam "Historię Lisey"? Myślę, że udało mu się połowicznie. Na początku się szamotałam, tonęłam, chciałam wyrwać, ale później już dobrowolnie wpłynęłam w sidła i zostałam do końca.