Spotkanie z debiutującym autorem fantasy kończy się najczęściej na dwa sposoby – albo mamy do czynienia z beztroską zabawą opartą na miłości do gatunku, albo nerwowym odhaczaniem wszelkich klisz oraz prostą podróżą wzdłuż przewidywalnego szablonu. Ed McDonald w swoim Czarnoskrzydłym siada okrakiem na płocie i nie do końca wiadomo, co tak właściwie o nim myśleć.
Rythal Galharrow jest zapitym łowcą nagród nieustannie męczonym przez błędy młodości. Wraz ze swoją kompanią typów spod ciemnej gwiazdy poluje na heretyków, dezerterów i potwory. Czasem dla kilku nędznych złotych monet zapuszcza się aż do Nieszczęścia – przeklętego i magicznie wynaturzonego miejsca, gdzie nawet Conanowi zmiękłyby kolana, a największym zakapiorom flaczeją fujarki. Pewna robota będzie go jednak prześladowała do końca życia – nie sposób jej odmówić, zawsze jest ryzykowna, nigdy się nie opłaca i nie przewiduje opcji wypowiedzenia. Galharrow jest bowiem przede wszystkim Czarnoskrzydłym – marionetką bojową na sznurku jednego z nadludzko potężnych magów zwanych Bezimiennymi. Szef z niego jest naprawdę podły. Mając dla Rythala zlecenie, nie posyła zwykłego gońca i nie aktualizuje mu dziennika zadań nowym wpisem. Zamiast tego wyrywa się boleśnie z jego ciała pod postacią kruka i skrzeczy mu proste rozkazy. Po kilkuletniej przerwie Bezimienny znów się odzywa. Cel jest prosty – Czarnoskrzydły, jak w dziesiątkach podobnych historii, musi odnaleźć i ochraniać pewną niewiastę. Oczywiście w pakiecie z poszukiwaną są zbliżająca się wojna oraz widmo zagłady ludzkości… a w tym świecie wszystko to jest mocno podrasowane.
McDonald z pewnością zdobywa na starcie sporo punktów za propozycję świata przedstawionego. Oferuje nam bowiem mroczną i nieprzyjemną rzeczywistość z atmosferą równie gęstą niczym przypalone resztki wydrapane z piekielnego kotła po weekendowej imprezie. W kreacji realiów nie bierze jeńców – tworzy dark fantasy tak intensywne, że zbliża się do prawdziwego ekstremum i z rozpędu zahacza momentami o niepokojące weird fiction. To świat, w którym magiczny kataklizm zniekształcił rzeczywistość, tworząc zonę rodem z najgorszych koszmarów. Teraz włóczą się po niej potwory i armie nieumarłych. W tle od stuleci trwa wojna między potężnymi istotami, a ludzie stanowią w niej zaledwie mięso armatnie. W podłym zaułku miasta rezyduje mag pozszywany z części ciał niczym najgorsze dzieło Frankensteina. Magia jest tu pozbawiona piękna, nadużywana doprowadza do szaleństwa, a jej użytkownicy wykorzystywani są w fabrykach. Nawet księżniczki i potężne czarodziejki na złość konwencjom są okaleczone i złamane. To dark fantasy pełną gębą. O krok od solidnego weird fiction. Na dodatek można wyczuć tu subtelne steampunkowe wariacje, a najbliższa okolica przypomina nieco Mur z Westeros, ale taki grubo posmarowany smołą i z podrasowanymi potworami po drugiej stronie. Pod tym względem Czarnoskrzydły stanowi zakręconą, wyrazistą i naprawdę ciekawą mieszankę. Nie znajdziemy tu oklepanych geograficznych oczywistości mroźną północą i pustynnym południem. Książka pod tym względem prezentuje się jako tytuł ciekawy i odświeżający. Plusy jednak kończą się właśnie na tym poziomie.
Miejsce takie bez wątpienia potrzebuje odpowiednich bohaterów. Najlepsza byłaby kompania twardych, nieprzyjemnych i bezwzględnych porąbańców, których klepki nie tylko się pomieszały, ale całkiem straciły orientację przestrzenną. I oczywiście dostajemy odpowiednią grupę… a raczej jedynie jej zarys. Główny bohater pije na umór, rozpamiętuje dawne życie i klnie jak szewc – przy okazji idealnie nadawałby się do reklamy słodyczy, ponieważ jest twardy na zewnątrz, ale miękki w środku. Problem polega na tym, że w rękach autora powoli zamienia się w postać zupełnie pozbawioną charakteru. Jest za mało bezwzględny i szalony, by ubiegać się o miano pełnokrwistego antybohatera, a w nas wywołać mieszane uczucia. Jako protagonista po przejściach okazuje się nieciekawy i nie wzbudza naszej sympatii. Staje się najzwyklejszym przeciętniakiem machającym mieczem, który wpada po uszy w fabularne bagno, a my mu po prostu towarzyszymy bardziej z konieczności niż przyjemności.
Postaci drugoplanowe w zasadzie nie istnieją. Z imienia poznajemy co najwyżej dwójkę złowrogich kompanów głównego bohatera, a poza pojedynczymi cechami charakteru nie dowiadujemy się o nich niczego więcej. Podobnie jest ze zdecydowaną większością postaci przewijających się w tle – są niedopracowane, jednowymiarowe i nie wnoszą do historii nic poza własnymi danymi personalnymi. Nawet ich powiązania z głównym bohaterem nie mają w sobie na tyle energii, by cokolwiek zaiskrzyło. Jedyna relacja, na jakiej naprawdę skupia się McDonald, to nieszczęśliwa miłość między ponurym najemnikiem a ochranianą czarodziejką. Ochhh… jeżeli liczyliście na niepoprawny romans połączony z emocjonalnym gnojeniem w stylu Yennefer z Geraltem pod pantoflem, to się mocno rozczarujecie. Autor poci się i gimnastykuje nad dwójką bohaterów, ale nic z tego nie wychodzi – wątek nie pasuje zarówno do samych postaci, jak i świata, jest źle napisany, brakuje w nim chemii i przeradza się w nieszczęśliwe nastoletnie wzdychanie, które odbiera historii autentyczność.
Sytuacji
Czarnoskrzydłego nie ratuje również narracja. Autor przez zdecydowaną większość historii zastanawia się, w jakim w ogóle stylu chciałaby poprowadzić akcję – czy może zdecydować się na wielki niewykonalny skok z misternym knuciem planu, na poszukiwanie zaginionych postaci, intrygi i skrytobójstwach, czy może na przygodową rąbankę pełną potworności i kolejnych dziwności? Zamiast wsiąknąć w świat przedstawiony, jesteśmy zmuszeni patrzeć, jak historia zatacza się niczym pijany najemnik po odebraniu żołdu i czekamy, aż wreszcie zdecyduje się na jakiś kierunek. Nagle jednak okazuje się, że właśnie minęliśmy punkt kulminacyjny i historia zaczyna zmierzać truchcikiem do finału, a my nawet nie mięliśmy okazji wkręcić się w akcję, nie mówiąc już nawet o dobrej zabawie. Nie dość, że fabuła długo błądzi, wątki kończą się, zanim się w ogóle rozpędzą, a tempo początkowo jest mocno nierówne, to autor jak na złość przeskakuje ciekawsze momenty, natomiast zwalnia przy powtarzających się wewnętrznych rozterkach i miłosnych wzdychaniach.
McDonald zaoferował intrygujący świat i ciekawą mieszankę pomysłów, jednak warsztatowymi brakami odbiera nam sporą część zabawy. Pomysł na ciekawą historię tli się gdzieś w głębi Czarnoskrzydłego, ogromny potencjał czeka na wyciągnięcie ręki, a pojedyncze elementy podsycają apetyt. Wszystko to jednak traci na znaczeniu, bo przez gęsty mrok i klimat świata przedstawionego przedziera się biedna, wybrakowana i zagubiona fabuła, którą przygniatają nieciekawi bohaterowie oraz wątek miłosny pasujący do wszystkiego niczym drużyna niezrównoważonych najemników do
Romea i Julii – niby brzmi to jak fajna mieszanka, ale potrzeba talentu i pomysłowości, aby sprawnie wszystko połączyć. McDonaldowi tej lekkości jeszcze brakuje. I chociaż autor poległ na tak wielu frontach, sięgnięcie po kontynuacje nie powinno wywoływać nocnych lęków i napadów paniki – w końcówce styl bowiem nabrał gładkości, a świat przedstawiony kusi niezależnie od całej reszty.
Psst… Drogi Wędrowcze! Tak, Ty! Jeżeli dotarłeś aż tak daleko i Ci się spodobało, koniecznie zajrzyj na
RuBrykę Popkulturalną i chodź pogadać o książkach (i nie tylko)!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 5/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu
Nerdheim.pl