Wspaniała i przejmująca zbeletryzowana biografia francuskiego malarza, przedstawiciela postimpresjonizmu, który swoimi pracami dał podwaliny do powstania i docenienia plakatu jako ważnego gatunku sztuki użytkowej.
Poza tym to historia o cierpieniu i odtrąceniu, o malarzu i człowieku, o niespełnionej miłości, która temu człowiekowi była potrzebna do życia jak powietrze.
Dziewiętnastowieczny Paryż i hrabia Henri de Toulouse-Lautrec. Tymi samymi ulicami co on chadzali i w tych samych lokalach bywali Pissarro, Degas, Gauguin, van Gogh. Jedni umarli w nędzy i zapomnieniu, inni u schyłku życia zostali uznani. Henriemu też się udało, jeszcze za życia został znanym i rozchwytywanym malarzem, a jego prace zawisły w Luwrze. Współtwórca sukcesu słynnego kabaretu Moulin Rouge. To dzięki jego znanym do dziś plakatom, do zwykłej tancbudy, która w założeniu miała być kawiarnią, burdelem i salą tańca, zaczęły walić tłumy. I walą do dziś. Malował z sukcesem, rownież finansowym, dziwki, tancerki i wielkie damy, uwieczniał życie paryskiej bohemy, teatrów, sal tańca, restauracji i burdeli.
Poza tym los go nie rozpieszczał. Kaleka, karzeł, brzydal i pijak. Kochał, lecz nie był kochany, całe życie poszukiwał i był nieszczęśliwy.
Wspaniała powieść, czytałam ją kilka lat temu. Teraz wróciłam do niej po świeżo ukończonej lekturze „Pasji życia” o Vincencie van Goghu. Obaj panowie żyli w tych samych czasach, znali się, lubili, wspólnie pijali absynt i długie godziny spędzali na dysputach, ale prawie wszystko ich dzieliło. Niby dwie różne historie, ale obaj nie zaznali nigdy miłości, której pragnęli.
Warto przeczytać obie książki, jedną po drugiej, poznać obie historie i zobaczyć Paryż schyłku XIX wieku, gdzie króluje kan-kan, powstaje wieża Eiffla, a Montmartre kwitnie jak nigdy. W zakresie paryskiego tła jedna powieść dopełnia drugą. Obie równie świetne (no, prawie). A gdyby komuś spodobało się „Moulin Rouge” Pierre La Mure, polecam kolejną powieść tego autora - o życiu Feliksa Mendelssohna - „Miłość niejedno ma imię”. Równie cudna.