Deszczowe popołudnia miał mi umilić tzw. lekki kryminał. Miał stanowić źródło lekkiej, choć niegłupiej rozrywki. Źródłem rozrywki był, i owszem, dawno nie było mi dane tak uśmiać się przy powieści. A właściwie: obśmiać powieść. Nie będę się tu rozwodzić na temat tego, że nawet ksiażki głupie i gnioty są nam potrzebne, aby nie zwariować. Przestało być śmiesznie, gdy moim oczom ukazały się recenzje owego kryminaliku. I co się okazało? Okazało się mianowicie, że owe powieścidełko wychwalane jest pod niebiosa na literackich blogach wszelakich. Mało tego, pozytywne recenzje wystawiły nawet jedne z najpopularniejszych tytułów w kraju.
Mowa o powieści "Kiedy Atena odwraca wzrok", debiucie młodego naukowca Jakuba Szamałka. Jest to typowy kryminał niewysokich lotów, literacki jednogwiazdkowy hotel, z wszelkimi niedogodnościami, jakich możemy się spodziewać: sztywne dialogi, płytkie postaci - wszystkie do siebie podobne jak leci, topornie prowadzona akcja, prosta intryga. Bez polotu, bez żadnego tam drugiego dna, bez fantazji. Rzecz dzieje się w starożytnych Atenach podczas wojny Peloponezkiej. Na kartach powieści napotkamy postaci historyczne: Peryklesa, Aspazję, a nawet Sokratesa. Głównym bohaterem jest mężczyzna koło trzydziestki czy czterdziestki, który należy do, jakby to współcześnie ująć: tajnych służb ateńskiego przywódcy. Mówiąc najprościej, jest to typowy współczesny tajniak z filmów szpiegowskich. Autora poniosła chyba fantazja, bo z rozbrajającą szczerością przyznaje w posłowiu, że nie ma żadnych historycznych dowodów na istnienie takiego fachu w starożytności. Co z tego, pofantazjujmy, a nuż trafimy w sedno. Szpicel imieniem Leochares ma za zadanie przechwycić przesyłkę z wrogiej Sparty, co ma uratować Ateny przed wielkim niebezieczeństwem.
Podczas czytania nie opuszczało mnie wrażenie, że cała ta intryga jest bezczelnie wzorowana na historiach rozgrywajacych się współcześnie. Główny bohater jest niezrównoważonym emocjonalnie, chamowatym tłukiem, który w finale przechodzi jako taką przemianę, ale przez całą powieść rzuca "kurwami", wywarza drzwi kopniakiem, Sokratesa nazywa "pierdołą", a metody działania zapożyczył chyba od bohaterów amerykańskich filmów sensacyjnych. Dochodzi do tego język bohaterów, entuzjastycznie reklamowany wokoło jako walor ("Starożytna Grecja odbrązowiona! Dawne realia i współczesny język!"). Nie ma chyba ani jednej strony w książce, której nie okraszał by wulgaryzm. I o ile ich umiarkowana ilość buduje niekiedy - choć przyznajmy, rzadko - dramaturgię i oddaje emocjonalnosć postaci, w przypadku "Kiedy Atena..." nie ma o tym mowy. Nie ma mowy, ponieważ nie ma mowy o umiarze. Wulgaryzmy zastępują słowa. Nie trzeba chyba mówić, o czym to świadczy. Autor pisze we wstępie (bo kryminalik poprzedzony jest wstępem, półstronicowymi podziękowaniami, a zakończony posłowiem), że chciał uniknąć anachronizmów i przemądrzałego języka. Pewnie, stylizacja nikogo już nie rusza, ale czy ma to oznaczać kalkę współczesnych obyczajów językowych i utartych zwrotów, które w przeszłości nie mogły istnieć, choćby dlatego, że rozwinęły się na bazie późniejszych osiągnięć technicznych?
Dialogi są sztuczne. Bohaterowie odzywają się, bo muszą. Są papierowi. Mówią tak samo. Nie ma między nimi napięcia. Nawet wątki homoerotyczne, które mogłyby jeszcze stanowić pewny punk zaczepienia, zostają spłycone i wypadają naiwnie.
Gdyby to wszystko było chociaż obśmiane i zironizowane. Tutaj jednak mamy do czynienia z patosem i ckliwością. A przy tym, bez finezji, bez lekkości, bez jakiegokolwiek uroku. Bez tego powieść się nie liczy, nawet ta najdurniejsza.
Do narratora, który opowiada całą historię, w zasadzie nie można się przyczepić. Fakt, greckie realia opisuje ciekawie i wprawnie. Autor prowadzi zresztą bardzo interesujący blog o zabytkach antycznych, pisząc ładnym i fachowym językiem. Tym bardziej dziwi mnie, jak mogło powstać TO. Życzę debiutantowi sukcesów, jednak może nie na polu literatury pięknej, a fachowej.