Kocham Kinga od pierwszej jego książki, którą przeczytałam. Pamiętam jak dziś, że były to wakacje 2011 roku, chyba najbardziej deszczowe wakacje ludzi mojego pokolenia (jak zabrzmiała). Przez bite dwa miesiące z domu wychodziło się tylko po to, żeby odwiedzić bibliotekę. Dorwałam wtedy Miasteczko Salem. Wierzcie lub nie, ale przez tydzień nie mogłam potem zasnąć. Nigdy jeszcze tak po książce nie miałam, możecie się zatem domyślić, jak King poruszył moją wyobraźnię. Potem już oczywiście poleciało z resztą jego twórczości. I chciałabym powiedzieć, że każda kolejna jego powieść jest coraz lepsza, ale...no właśnie.
Joyland w moje ręce dotarło krótko po swojej polskiej premierze. Straszliwie byłam podniecona/podekscytowana/szczęśliwa zabierając się do czytania. Cieszyłam się, że sięgam po prawdziwą świeżynkę, nie skażoną jeszcze żadnymi opiniami innych.
I tak. Pogadajmy krótko o koncepcji pisania pana Kinga. Zauważyliście, że u Kinga w każdej z książek musi pojawić się jeden z elementów takich jak: a) bohater ma na imię Bill, b) bohater jest pisarzem, amatorem lub profesjonalistą, c) bohater jest nauczycielem, d) bohater jest rozwodnikiem. W przypadku Joyland stykamy się z sytuacją z punktu "b". Głównym bohaterem powieści jest bowiem Devin Jones, aktualnie pisarzyna. Jego historia to retrospekcja jednych z jego wakacji, kiedy to jako student collegu podejmuje wakacyjną pracę w lunaparku. Chłopak decyduje się na tę pracę po tym, jak kończy swój pierwszy poważny związek (podchodzi pod punkt "d"?). W nowej pracy - poza pracownikami parku - poznaje również pewną samotną kobietę i jej niepełnosprawnego syna, którego staje się prawdziwym przyjacielem. W przerwach między poceniem się w stroju maskotki "Joyland", obsługą maszyn i robieniem popcornu Devin poznaje zagadkową historię dziewczyny, która została zamordowana w parkowym domu strachu. Zaintrygowany zagadkową śmiercią oraz faktem, że duch dziewczyny ponoć ciągle straszy w parku, postanawia dowiedzieć się, kto i dlaczego ją zamordował. Nie powiem Wam, czy mu się to udaje, bo to przecież oczywiste, prawda?
W kategorii pod okładką na swoim blogu napisałam, że to horror, ale teraz myślę, że dopasowałam tej książce tę etykietkę tylko dlatego, że napisał ją King. A prawdą jest, że Joyland to nie do końca "kingowa" książka. Zaraz po przeczytaniu automatycznie ją skrytykowałam. Kręciłam nosem na to, że nie jest straszna, z dreszczykiem emocji, nie trzyma tak w napięciu. No tak, nie robi tego. Ale czy naprawdę aż tak zasługuje na moją krytykę? Niedawno przeczytałam ją ponownie, starając się zapomnieć o tym, kto jest jej autorem. I co? Spodobało mi się! Może nie jakoś szalenie, ale jednak - doszłam do wniosku, ze to całkiem w porządku kawałek literatury. Duchy, upiory, potwory i zjawy nie grają tu roli pierwszoplanowej (duch pojawia się bodajże dwa razy na całą książkę), chodzi o coś zupełnie innego.
Joyland to opowieść o dojrzewaniu, o śmierci, o radzeniu sobie z kopniakami od życia, ale i o miłości - niekoniecznie tej najłatwiejszej. Myślę, że tym utworem King chciał spróbować czegoś innego. Ileż można żyć w ponurym świecie strachu i cierpienia!? Fakt faktem ostatnio mam ochotę dać mu małego prztyczka w nos i oskarżyć o jechanie na dobrej opinii, ale czy to słuszne? King tworzy swoje powieści od wczesnych lat 70., to kawał czasu, nie ma się co dziwić, że pewne koncepcje już mu się znudziły, a do niektórych tak namiętnie wraca. Jednego nikt nigdy mu na pewno nie odbierze - potrafi fenomenalnie pisać, jest jednym z najlepszych pisarzy naszych czasów i mówię to z pełną odpowiedzialnością, nie wstydząc się tych słów.
Fani Kinga, takiego jak ja lubię, będą raczej zdegustowani tą książką. Naprawdę w niczym nie przypomina ona innych utworów tego autora. Czy zachwyci resztę? Hm, ciężkie pytanie. Sądzę, że nie. Napisana jest fenomenalnie, ma odpowiednią długość (mam tu na myśli to, że autor ani nie przynudza przedłużając niektóre wątki, ani nie leci z akcją jak strzała) i faktycznie do samego końca nie wiadomo, kto zabił. Ale czegoś mi jednak brakuję. Sama nie wiem...Może po prostu sama zrobiłam sobie nadzieję i zabierając się za czytanie liczyłam na większe fajerwerki? A może po prostu książka ta boleśnie skojarzyła mi się z Wesołym Miasteczkiem Koontza? Tam też nie strach odgrywał główną rolę, a to, co ukryte w domu strachu.
Dobra, nie ma co tego rozwlekać. Przeczytajcie - zarówno jeśli lubicie Kinga, jak i jeśli za nim nie przepadacie. Ale jeśli zamierzacie zapoznać się bliżej z twórczością tego autora, to zacznijcie od czegoś innego. Miasteczko Salem, Dallas '63, Pod kopułą, Podpalaczka...Tylko nie od Joyland. Serio.