Morderstwo? - pomyślałam. Hm, może być ciekawie. Ciekawe kto padnie trupem – on, czy ona, a może razem? - I to na Majorce? Hm, kto może być trupem na Majorce? Pewnie bogacz z wielkiej willi, który udławi się w kawiarni siedząc na tarasie w dość wietrzny dzień, z kawą na stoliku. Ale ledwo poznałam Roberta, a tu dwukółką ciągniętą przez dwa osły nadjeżdża fortepian (widoczny już z daleka), a obok niego Fryderyk, George (stara baba tuli i obściskuje bladego młokosa) oraz dzieci, Maurycy i Solange. Hm, dumam dalej, czyżby ktoś z nich miał być trupem? Fryderyk? Już widzę oczami czytelniczej wyobraźni, jak muzyk pada na klawisze fortepianu. Potem instrument potrzebuje strojenia i wyprawy menago (ukochanej George) po stroiciela – choć to całe ustrojstwo winno skończyć w piecu. Ileż to razy myślał o tym, by – jak Paganini zostać skrzypkiem, albo gitarzystą. Instrument niewielki, samemu się stroi i zero kłopotów. A tu? Ile może być fortepianów na Majorce – no, ile? Pewnie dwa, góra trzy, skaranie Boskie. „Rzucić w diabły tego klamota i zająć się smukłą gitarą (...)”. jednak George mówi, że Fryderyk wymiata lepiej niż „(...) madziarski wypierdek Liszt”!.
To o czym jest ta powieść? A raczej o kim? - zapytasz. O Robercie, Fryderyczku, czy innej bestii? O wymiatającym wirtuozie, czy autorze bestsellerowego poradnika psychologicznego? A może o cwanym Maurycym, synu George? Odpowiem za autora – o panach, o jednym od klawiszy, drugim od pióra oraz - zaskoczenie, o pani, o Annie. Nazwałam ich trzej amigos, bo ta powieść nie miałaby takiego uroku i magnetyzmu, gdyby kogokolwiek z nich wykreślić. Musi być trio wraz z przewodnikiem owej lektyki, Markiem Zgaińskim, autorem „Morderstwa na Majorce”. Bo to, co wymyślił pan Marek, napisał i podrasował humorem oraz nutami ripost, to „wymiata” (wręcz za-miata) lepiej niż sam Fryderyk na scenie. Czytanie tej książki to coś na miarę nagrody po ciężkim dniu. To jak szklanka wody po dniu na pustyni. To jak wyjazd na Majorkę po latach spędzonych na zabitej dechami prowizji.
Czytasz i rechotasz (dosłownie). Bo jak tu zachować powagę, gdy Fryderyk widzi popierdującą i świecącą oczyma zjawę (bez wątpienia wilkołaka). Albo moment, gdy „wymiata numerek” w łóżku i to z młynarzową. Ta bowiem karmi go dojrzałym „(...) cycusiem miseczką D o sutku wielkości starego pięć złotych”, a potem nie chcąc słuchać jego „pitolenia na klawesynie” każe „...brać się póki chętną jest”.
Jak, pytam się, jak zachować powagę czytając „Morderstwo na Majorce”?. No nie da się. Nie da się i już, nawet z batutą przystawioną do czoła, gotową do wystrzału.
Czuję się, jak pasażerka renówki powieściowego Roberta, która z rozbawienia popierduje. Czytam powieść i tak dobrze się bawię, że zapominam o Bożym świecie, o wszystkim. Czas przestał istnieć. Jestem na Majorce. Raz u boku Roberta, raz u boku Fryderyka, pijam kawę, zajadam pizzę z miodem, staram się o podpięcie swojej nowo nabytej willi (rudery tak naprawdę) do kanalizacji, albo czekam na muzyczną wenę. Lektura „Morderstwa...” to dla mnie wyjątkowy czas. Porywający. Uzdrawiający, leczący wręcz troski, umysł i ciało. To czas poprawiający nastrój i twarz równocześnie, bo ta się ciągle śmieje. A śmieją się i oczy i serce jakoś swobodniej bije – zaznaczam, że to nie działanie leków – to tylko (albo aż) skutek zanurzenia między stronami powieści.
Fikcja, jaką stworzył Marek Zgaiński pomiędzy autentycznymi punkcikami w historii, i na których to zbudował fabułę książki, jest tak zachwycająca w swej strukturze, tak idealnie zgrana i tak dopracowana – od fundamentów po sam komin – że trudno się oderwać. Zafascynowana całością nie mogłam przestać czytać. Zapomniałam o obiedzie, a jajka na gorąco po gotowaniu przypominały skamieliny pamiętające czasy dinozaurów. UWAGA – tobie też to grozi.
Takich książek szukam.
Takie książki uwielbiam.
Polecam a wtóruje mi wesoły pierd renówki, która potwierdza, co mówię.
A mówiąc językiem restauratora: „Morderstwo na Majorce” jest lepsze niż schabowy z kartoflami i rosołem z drobiu podanych na jednym talerzu. Tu grozi zgaga i strajk wątroby. Po uczcie „Morderstwa...” grozi co najwyżej euforią, ba – orgazmem literackich kubków smakowych.
Mole książkowe – pobudka.
@wydawnictwopsychoskok