Gwiezdne Wojny w materii serialu oraz komiksu i powieści w Nowym Kanonie, co wie każdy szanujący się nerd, na przestrzeni około 12 lat stały się tak specyficznym Uniwersum, które co by nie było potrafi nie raz zaskoczyć, nawet i bardzo marudnego fana. Marka Star Wars równa się: różnorodność, dostępność treści, równa się ich jakość. Obecnie typowy i dość zaangażowany w życie swojego Świata gwiezdnowojenny miłośnik walki na miecze świetlne, wątków Jedi, Sithów i ,,wibracji Mocy” w najsłynniejszej galaktycznej przestrzeni rozrywki w dziejach, można by powiedzieć: doświadcza czegoś pokroju ,,emocjonalnego wahadła nastrojów" - sporo się w tym grajdołku dzieje, mnóstwo planuje, sporo z tych planów wycofuje, a niektóre jak się realizuje, to koniec końców nie wychodzi z nich nic szczególnie dobrego, a jak już to coś jest dobre, to jednak… dla małej większości fandomu, no bo… nikomu nigdy nie dogodzisz, i zawsze znajdzie się malkontent, który będzie ,,wiedział najlepiej” i wszystko krytykował. ,,No cóż, takie to nasze starwarsowe żyćko".
Jednym z najważniejszych okresów, czy też ,,mini-versów” bądź galaktycznych epok w dziejach istnienia w kulturze masowej Gwiezdnych Wojen są czasy Wojen Klonów, które jak każdy nerd wie rozpoczęły się w tym Świecie pewnym wydarzeniem datowanym na 22 lata przed słynnym ,,rokiem zerowym” w Galaktyce”, Bitwą o Yavin, którym to była Bitwa o Geonosis właśnie. Był to jeden z najważniejszych i największych konfliktów obejmujących całą Galaktykę w całej jej historii (licząc Nowy i Stary Kanon informacji) - trwał prawie trzy lata i zakończył się zarówno tragedią jednego człowieka i dramatem jego wiernego przyjaciela, czego świadectwo ukazała nam słynna ,,Misja na Mustafar”, planecie, na której w kinowym Epizodzie III, Zemście Sithów, Anakin Skywalker ostatecznie przypieczętował swój los i przejście na Ciemną Stronę Mocy i fizyczną przemianę w Dartha Vadera, którego opalizująca piekielnie intensywną czernią zbroja, zwieńczona hełmem inspirowanym kulturą Samurajów, przez który wydobywał się najsłynniejszy odgłos, ba!, syk wydobywany przez jakąś główną postać danej Sagi w całej historii popkultury, to bodaj najbardziej charyzmatyczna i ikoniczna fizyczność, ot wygląd i prezencja wśród fikcyjnych sylwetek wykreowanych na poczet gatunku sci-fi, fantasy, horroru, czy nawet ogólnie kultury rozrywki w dziejach. Z Wojnami Klonów wiąże się jeszcze jedna rzecz: serial, który z wszystkich produkcji na przestrzeni lat tej franczyzy okazał się najistotniejszym, wręcz bezcennym, posiadającym dziesiątki roboczo godzin czystego ,,mięska treści” poświęconego tylko i wyłącznie trzem latom tego Konfliktu i niczemu innemu więcej. Jak wiemy Galaktyka ,,papy Lucasa" jest ogromna i wciąż dochodzą do niej nowe wydarzenia, nowe okresy, a ramy Osi Czasu w najdalszych zarówno z jednej i drugiej strony jej krańcach ulegają zmianie. To samo w sobie podkreśla jak cenną wiedzę i wagę danych wydarzeń, losów poszczególnych postaci i temu podobne niesie ze sobą opowieść ponad 100 odcinków tej produkcji. A serial, o którym mowa liczy 7 pełnych sezonów, no i rzecz jasna, charakteryzuje się prawie że tym samym, co ów okres w dziejach marki tytułem: "Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów".
Animowane, multi-odcinkowe ,,dziecko” Dave’a Filoniego według konceptu i wkłaidu w rozwój tego projektu i ,,przyklepania jego treści” do realizacji przez George’a Lucasa, owszem miało wpływ na całą markę, którą reprezentują sobą Gwiezdne Wojny, jednak, co jest moim prywatnym spostrzeżeniem na ów twór, największy wpływ wywarł on na zrozumienie filmowych Prequeli Lucasa z lat 1999-2005 i wszystkiego tego, co zawierało się w ich ramach czasowych pośrednio i bezpośrednio na Osi Wydarzeń Uniwersum. Wśród okresu Prequeli serial odcisnął swe ,,pozytywne piętno” na zrozumieniu koncepcji Mocy, z wmieszaniem to midichlorianów, dzięki czemu pojęcie Mocy, jej znaczenie dla całej Galaktyki, nabrały niezwykłej potrzebnej jej głębi, smaku, jakiejś nieopisanej ogromnej siły, która kazała by nam sądzić, że Moc to kategoryzowana w innych skalach żyjąca ogromna część Wszechświata, tworząca i spajająca wszystko. Dzięki pewnym odcinkom ,,Clonewarsów” zupełnie odmiennie zaczynają wybrzmiewać wydarzenia i ich pokłosie z filmów: Epizod I, II, III, oraz z seriali, oraz książek czy komiksów z tego okresu w czasie ,,prequelowym” zawartych. To w sezonie 6-tym omawianej produkcji pojawiają się Duchy Mocy, które bardzo, ale to bardzo rehabilitują pierwsze trzy filmy w Kanonie Star Wars – to samo kontynuują książki, seriale z tego Świata no i gry, które np. dzielą okres finału Wojen Klonów do czasów panowania Imperium. ,,Zrehabilitowany” okres Prequeli uwielbiam również z jednego powodu: chodzi o drogę Anakina w kierunku upadku jako człowieka i stania się mroczną stroną ludzkiego jestestwa, Vaderem, oraz za zupełnie inny odbiór jego osoby (i to dzięki koncepcji Ducha Mocy) w finale Epizodu VI. Dzięki Mocy Kosmicznej i Żywej, które to poznaliśmy w serialu „TCW”, w wielu innych filmach i produkcjach z Sagi ważne postaci i ich los zyskały zupełnie inny wydźwięk i znaczenie dla całego Uniwersum. I ciężko to do czegokolwiek porównać. Bo kto by pomyślał, że tak naprawdę wszystko zaczęło się od Qui-Gona, rozwinęło w dużej mierze dzięki temu, co wydarzyło się w czasie konfliktu Wojen Klonów w Galaktyce, a przede wszystkim z postacią Wielkiego Mistrza Yody, który musiał przejść pewien test i obrać niektóre nauki od Qui-Gonna, a zakończyło się z solidnym przytupem, który każdy fan mocno odczuł, gdy doświadczył tego po raz pierwszy, w filmowej "Zemście Sithów". Niesamowite jest to, że ,,Wojny Klonów” jako era czy też epoka galaktyczna oraz sam serial wciąż trwają wśród nas poniekąd żywe – jako pokłosie w postaci serialu animowanego o podobnej stylistyce i technice wykonania, za który również odpowiada Dave Filoni, a który nazywa się: "Gwiezdne Wojny: Parszywa Zgraja". I to właśnie chyba ów twór przeznaczony na platformę Disney+, który nie tak dawno zresztą zakończył swój trzeci i niestety ostatni sezon, w większej mierze wpłynął na moje osobiste gwiezdnowojenne wybory w kwestii kolejnej lektury książkowej lub komiksowej do fanowskiego ogarnięcia ,,z uwagą i na głębokim spokoju!”, bo przecież dla Wojen Klonów warto ,,oddać się” po całości.
Prawie już zapomnieć można, jakie to jest uczucie doświadczać dobrej, ba zajebiaszczo dobrej starwarsowej treści. Tak, omawiane wyżej ,,Zgraja”, ,,TCW”, czy całe Prequele Lucasa, to przykład takiego ultra-dobrego i konkretnego ,,mięska treści” w tym Uniwersum. Zdarzało mi się jednak ,,potykać” o pewne produkcje serialowe (live action),które oglądane przez ostatnie 2 lata potrafiły zbić mnie nieco z tropu i lekko odstraszyć od Gwiezdnych Wojen. Na ratunek w kwestii powieści, oprócz czytanego "Mistrza i Ucznia" Claudii Gray przyszła mi ostatnio powieść "Star Wars: Bracia" autorstwa Mike’a Chena z rozgrywaną akcją, a jakże by inaczej… w ukochanym okresie Wojen Klonów. Fizyczność książki – projekt okładki z przodu i tyłu, grzbiet, grubość pozycji, czyli ilość stron i m.in. jakość wydruku, cóż, nie powalają: ,,szału ciał” tu nie ma, a sama powieść ma przyciągać tym, co opowiada, z jakimi bohaterami, jakimi emocjami w tle (co oznacza również charakter naszych najważniejszych protagonistów) oraz w jakim okresie się ta powieść obraca. ,,Entuzjastów” powieści ,,fajnych, bo mają ciekawe okładki” Bracia raczej nie przyciągną. Na pewno książka kupi sobie gusta tego kalibru czytelnika, który nie spodziewał się z początku po niej aż tak żywej, tak plastycznej, bo potrafiącej się dostosować pod wymagania i gusta różnego rodzaju czytelnika, tak wartkiej i przyjemnej dla czytelniczych zmysłów powieści. Miałem swoje powody, aby być zatroskanym w kierunku tego, co pokaże mi fabuła „Braci”, jeśli chodzi stricte o przygody Anakina i Kenobiego. Jednym z nich było to, iż niektóre książki, czy to z Nowego Kanonu czy z ,,zamkniętych” dawno Legend z ich udziałem, bywały co najmniej różne, czyli co najwyżej ,,średnie na jeża”. Jednak wszystko wyszło w praniu, okazało się, być z goła inne. Dostaliśmy, co sądzę zgodzi się z tym większość geeków doświadczających książki Chena, znających okres Wojen Klonów i relacje na linii Anakin- Obi-Wan, narracyjną petardę bardzo podobną swą intensywnością do miksu polityki i akcji niczym z przepełnionych prequelową intensywnością pojedynków na Geonosis z filmowego "Ataku Klonów".
Powieść Mike’a Chena po prostu płynie: jest przyjemna w lekturze, ale to nie oznacza, że nie jest wymagająca. Każda z postaci, nawet poboczne pokroju Ventress, pary Neimoidian takich jak Ruug, Ketar, uczennicy Anakina aspirującej do bycia Jedi i wielu, wielu innych, jest tak samo istotnie i właściwie potraktowana przez autora, jak tytułowi ,,bracia”, czyli Kenobi i Skywalker. Największym pozytywnym zaskoczeniem jest to, że wątki politycznei takowy ,,niby smętno-nudnawy” klimat z Prequeli Lucasa, jakby zebrano w przysłowiową kupę, zanalizowano i zmodyfikowano na coś, co tu prezentuje się czytelnikowi jako dość przyjemne do pochłonięcia, tym bardziej, że motyw spisku w sercu Galaktyki, obarczanie za pewne ,,krzywdy” Jedi przez ciężkich kulturowo i trudnych Neimodian nie było łatwą dla Chena treścią do ,,naprostowania” – patrz: filmowy Epizod I i II Star Wars. Za minus można uznać fakt, że... książka powstała za późno! Jednak ostatecznie nie ma się czym zrażać, jeśli ,,Braci” czytasz, jak Ja, we w miarę świeżym po zakończeniu oglądania serialu "Star Wars: The Clone Wars"(7-sezon i ostatnie odcinki) oraz "Star Wars: The Bad Batch", a obecnie na bieżąco śledzisz każdy z odcinków tworu live-action Disney’a pt. "Akolita", to praca pana Chena będzie idealnym spoiwem, która połączy to wszystko w pamiętane na długo dla Ciebie doświadczenie.