Nancy Mitford była najstarszą z sześciu sióstr Mitford, żyjących w Anglii celebrytek, by użyć dwudziestopierwszowiecznego słowa, z lat 30-tych XX wieku, arystokratek i niezwykle barwnych osobowości.
Nancy akurat zapisała się w historii z tej przyjemniejszej strony, jako utalentowana pisarka (chociaż w sumie jedna z jej sióstr, zagorzała faszystka, brała ślub w domu Goebbelsa, więc chyba niewiele było trzeba, by się korzystnie wyróżnić na tle), autorka cyklu "Radlett i Montdore", którego "Miłość w chłodnym klimacie" jest drugą częścią, i od razu napiszę, że
a) w moim mniemaniu lepszą od pierwszej
i
b) taką, którą można spokojnie czytać jako osobną powieść, jako, że z częścią pierwszą łączy ją tylko postać narratorki i kilka pobocznych postaci. Chociaż ja, jako purystka, zaczęłam grzecznie i jak Bóg Literatury przykazał, po kolei, i sobie chwalę.
"Miłość w chłodnym klimacie" jest opowieścią o życiu osób z kręgów arystokratycznych. Takich, rozumiecie, co w życiu nie przepracowały nawet jednego dnia, gdy nadchodzi kryzys finansowy kupują sobie nowy samochód (i nic dziwnego, w ich wypadku "kryzys finansowy" oznacza co najwyżej ograniczenie się do uczestnictwa w mniejszej ilości spotkań towarzyskich) oraz posiadają wiedzę tak zwaną "ogólną" porównywalną z wiedzą przeciętnego szóstoklasisty z polskiej szkoły po reformie (mówię o mężczyznach, kobiety potrafią tylko pisać, czytać i mówić po francusku, niekoniecznie dobrze), ale to nic nie szkodzi, BO MOGĄ.
O życiu i perypetiach mieszkańców dworów w Alconleigh i Hampton dowiadujemy się z opowiadań głównej bohaterki-narratorki, czyli Fanny (jedynej młodej damy na stronach obu powieści, która odebrała jakieś wykształcenie matematyczne, podejrzewam, że zna tabliczkę mnożenia i potrafi liczyć pola figur, co i tak czyni ją na tle innych dziewcząt z jej sfery istnym Einsteinem w spódnicy).
Fanny i jej przyjaciółki oraz kuzynki wchodzą właśnie w wiek, kiedy to trzeba znaleźć sobie męża, a z procesem znajdowania męża łączy się, co oczywiste, odbywanie "debiutu", uczestniczenie w balach, przyjęciach i rautach, jak przystało na członkinie rodów hrabiowskich, oraz szeroko pojęte "bywanie", które przynajmniej uwalnia panny od "cierpienia". "Cierpieniem" nazywają panienki bezbrzeżną nudę, w której wiodły swe dni między chwilą, gdy porzuciły... no, powiedzieć "próby pozyskania jakiegoś wykształcenia" byłoby nadużyciem, skoro kuzynki Fanny nigdy nie uczęszczały do szkoły i nie miały nauczycieli, więc może - od chwili, gdy rodzice uznali, że dziewczęta nie potrzebują już niani, a debiutem w towarzystwie.
Opowiadana w "Miłości w chłodnym klimacie" historia dotyczy Polly, młodego dziewczęcia... co mówię, młodej kobiety, olśniewającej urodą kobiety w wieku stosownym do zamęścia, która powinna niecierpliwie czekać na swoją kolej do wejścia w uświęcony związek małżeński, ale nie czeka. Ku rozpaczy matki nie wykazuje żadnych matrymonialnych ciągot, ale gdy lady Montdore (doskonale napisany typ!) jest już-już o kroczek od popadnięcia w rozpacz na myśl, że jej jedyne dziecię zostanie - w dwudziestej wiośnie życia!!! - starą panną (cóż, że najbogatszą i najlepiej urodzoną w Anglii, i jeszcze w ramach bonusa od losu najpiękniejszą), Polly dokonuje wyboru, w obliczu którego staropanieństwo wydawać się może wyśnioną i wymodloną perspektywą.
W dodatku jako, że Polly - kobieta - według prawa majoratu nie może odziedziczyć rodzinnej siedziby i tytułu, do Anglii przyjeżdża daleki kuzyn (nieokrzesany dzikus z jakiegoś zamorskiego kraju, według oczekiwań wyrafinowanych i rasowych jak... no... jak... no jak po prostu nie wiem co brytyjskich arystokratów), i zaczyna się dziać.
"Miłość w chłodnym klimacie" napisana jest po mistrzowsku, acz czytelnik oczekujący pościgów, gwałtownych porywów serca, dzikiej namiętności i zawrotnej akcji raczej się zawiedzie. No, chyba że - mimo braku zwrotów akcji na co drugiej stronie - doceni język i styl, taki, o którym powinno się pisać "wyborny" i "pyszny", w "ania-z-zielonego-wzgórza-style", bo też jest to książka napisana właśnie przewybornie, uroczo i przepysznie, z przymrużeniem oka i szczyptą ironii, a nie zawsze (wręcz, rzekłabym, nigdy) nie piszę podobnych rzeczy o książkach, których bohaterów tak szczerze i dogłębnie nie znosiłam. Począwszy od Chłoptasia Dougdale ("Chłoptasia"!!! Ja jestem co prawda małą szarą myszką, której zdania Pany Arystochraty nie tylko nie wzięliby pod uwagę, ale nawet nie raczyli zauważyć, tym niemniej pozwolę sobie napomknąć, że nie ma w moim języku słów wystarczająco obelżywych i nie potrafię wyartykułować zdań ociekających ironią wystarczająco zjadliwą, by wyrazić, jak żałośnie pretensjonalne jest moim zdaniem nadawanie ludziom z towarzystwa tych wszystkich dziwacznych przezwisk, tych Tolly, Minnie, Pixie, tych Dziunia, Bejbiś, Buba, a już mówienie "Chłoptaś" o podstarzałym, lubieżnym typie ze skłonnością do obmacywania małych dziewczynek budzi mój dziki opór), przez Polly, wuja Matthew po lady Montdore (i jeszcze Linda, choć ona co prawda zadawała szyku głównie w pierwszym tomie; cierpiałam męki za każdym jej pojawieniem się, niech fakt, że mówimy o głównej bohaterce dobitnie ukaże, w jak beznadziejnej i emocjonalnie wyniszczającej sytuacji się znajdowałam!), z szerokim wyborem pomniejszych postaci pomiędzy nimi, wszyscy oni budzili we mnie prawdziwie mordercze myśli. Zwłaszcza wuj Matthew powodował, że zrywała się we mnie dusza wojującego socjalisty, rycząca na cały głos: "Na barykady, ludu roboczy!!!" czy inne: "Debout, les damnés de la terre!!!", i tylko doskonałe wychowanie, które odebrałam w dzieciństwie nie pozwala mi sprecyzować, gdzie przy tym miałam wujamatthewowy rodowód, jego dziesięć tysięcy funtów rocznego dochodu oraz Posiadłość Po Przodkach, w każdym razie zapewniam, że nawet najdokładniej wykonana kolonoskopia nie potrafiłaby tego namierzyć.
Naprawdę szczerze polecam i nie mogę doczekać się trzeciej części :))).