Dziękuję wydawnictwu Prószyński i s-ka za egzemplarz do recenzji.
Miłość. Ilekroć słyszymy to słowo przed oczami mamy dwoje zakochanych ludzi, trzymających się za ręce i patrzących sobie z ufnością w oczy, w których każde z nich chce wyczytać swoją szczęśliwą przyszłość.
Jakoś w pierwszym odruchu zapomina się, że istnieją przeróżne rodzaje miłości wcale nie gorsze ani mniej ważne od miłości ludzi w romantycznym związku. Jest miłość rodzicielska, miłość dziecka, miłość rodzeństwa, a nawet miłość między przyjaciółmi. Każda z tych miłości ma miejsce w naszym życiu tylko nie każdą zauważamy, nie każdej nadajemy odpowiedni priorytet. Czasami któraś z nich jest przez nas po prostu przegapiana.
Dzięki lekturze książki „Modern love” przez trzy przyjemne wieczory byłam świadkiem wielu z tych emocji.
Przyznam szczerze, że początkowo nie miałam wobec tej pozycji żadnych oczekiwań a później popełniłam błąd i przejrzałam inne opinie. I choć przeważająca ich ilość była dobra, zaczęłam odczuwać jakiś lęk przed tą książką.
Wyznanie, które teraz nastąpi może wielu zszokować, ale uwielbiam historie miłosne. Ale nie te banalne o spełnionych zawodowo kobietach, które nagle rzucają wszystko, żeby założyć pensjonacik w Himalajach i odkrywają swoją wielką miłość w osobie biednego acz inteligentnego (i oczywiście przystojnego) badacza górskich kozic.
Jestem miłośniczką historii, które zapadają w pamięć, są niezwykłe i odsłaniają nam trochę dawne czasy jak „Wichrowe wzgórza”, „Przeminęło z wiatrem” czy „Duma i uprzedzenie”. Bałam się, że przy lekturze „Modern love” znowu zetknę się z banałem. Bo czymże mogą mnie zaskoczyć i jak mogą mi zapaść w pamięć miłosne historie ze współczesnego Nowego Jorku?
„Modern love” składa się bowiem z kilkudziesięciu krótkich opowiadań, opublikowanych wcześniej na łamach New York Timesa, a zawierających autentyczne historie czytelników. Moje obawy były absolutnie bezpodstawne. Już pierwsze opowiadanie ukazało mi, co czeka mnie na kartach tej książki. Historie były krótkie, dzięki czemu książkę czytało się błyskawicznie, (a to w przypadku dobrej pozycji zarówno plus jak i minus ;), naszpikowane emocjami, historiami, z którymi można się utożsamić. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Za większość z tych bohaterów trzyma się kciuki, z niektórymi nie sposób nie sympatyzować, innych chciałoby się trzepnąć w ucho z sykiem: „Ogarnij się”.
Osobiście najbardziej przeżyłam opowiadanie zatytułowane „Uciec przed McCartneyem”. Sama w dzieciństwie szalałam za Beatlesami, (w dalszym ciągu nie przestałam) a udając, że gram ich piosenki na paletce do badmintona, wyobrażałam sobie, że jestem Paulem właśnie. Główna bohaterka tej historii musiała zmierzyć się ze stratą, którą trudno sobie wyobrazić, a która ostatecznie zmusiła ją do ucieczki od ukochanego zespołu. Całość chwyta za serce i chyba zostanie mi w pamięci najdłużej. Tak samo jak szczęśliwsza (na szczęście) historia mężczyzny, który w kryzysie wieku średniego sięgnął po gitarę i znając tylko kilka chwytów osiągnął muzyczny sukces wraz z kolegami, (tak, obok książek muzyka to moja największa pasja i miłość ;).
Niektóre z tych opowieści kończyły się w idealnym momencie, inne pozostawiały mnie z pytaniem: „Ale jak to już koniec?”. Każde jednak było wyjątkowe.
To była przyjemne lektura, fundująca czytelnikowi prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Cieszę się, że mogłam być jej czytelnikiem.
*Tytuł recenzji to jednocześnie tytuł piosenki Alicji Majewskiej