Powieść „Siedem dalekich rejsów” powstała w latach 50. ubiegłego stulecia. Jednak w tym czasie Leopold Tyrmand znajdował się pod baczną obserwacją cenzury, która uznała jego utwór za niemoralny i uniemożliwiła publikację książki. Opowieść ta zadebiutowała na rynku angielskim w 1959 r., a w cztery lata później na rynku niemieckim. W języku polskim wydano ją dopiero w 1975 r. w Londynie. Co skłoniło autora do publikacji powieści po około 20 latach? Sam Tyrmand udzielił odpowiedzi na to pytanie: „Przeczytałem ją niedawno, po raz pierwszy od długiego czasu. Wydała mi się zabawna. Powód tak dobry jak każdy inny.”
Co sprawiło, że sięgnęłam po tę powieść? Moje uwielbienie twórczości Tyrmanda i sentyment do maleńkiego Darłówka i nieco większego Darłowa – w moje opinii najpiękniejszych nadmorskich miejscowości. Ponadto uznałam, że książka, której losy były tak burzliwe musi mieć w sobie coś intrygującego. Nie pomyliłam się!
Ona i on spotykają się na stacji kolejowej w jednej z nadmorskich miejscowości. Oboje są młodzi, piękni, dobrze ubrani (ach ta słabość Tyrmanda do mody). Od pierwszego wejrzenia nawiązuje się między nimi nić porozumienia. Ewa Kniaziołęcka przyjechała do Darłowa w sprawach służbowych. W Warszawie zostawiła szaleńczo zakochanego w niej narzeczonego. Z kolei Ronald Nowak załatwia w miasteczku jakieś zagadkowe interesy. Nagłe i nieoczekiwane uczucie, które wybucha między bohaterami wyraźnie komplikuje plany obojga. Miłość, która powinna uszczęśliwiać i uskrzydlać, przeszkadza i drażni jak kamień w bucie. Dodatkowo oboje zainteresowani są legendarnym skarbem – tryptykiem Eryka Pomorskiego, który to każde z nich chce wykorzystać do własnych celów.
Nowak od razu zjednuje sobie sympatię czytelnika. Cały czas towarzyszy mu aura tajemniczości. Do końca nie wiadomo, czy jest tym, za kogo się podaje. Do tego jest nieco arogancki i bezczelny. Taki drań o złotym sercu, który gotów jest zrobić wszystko dla obiektu swoich uczuć. Na jego tle Ewa wypada nieco blado. Momentami sprawia wrażenie zwyczajnej kokietki, która bezwzględnie potrafi wykorzystać swoją urodę, aby osiągnąć zamierzony cel.
Najmocniejszą stronę powieści stanowią dialogi, które świadczą o mistrzostwie Tyrmanda. Pomiędzy bohaterami aż sypią się iskry. Wszystkie rozmowy są błyskotliwe, pełne humoru i ironii. Dodatkowo gdzieś w tle przebija najzwyklejsze piękno i smutek, a poczuciu ogólnego rozbawienia towarzyszy melancholia.
Akcja powieści rozgrywa się w ciągu trzech wiosennych dni 1949 r., w Darłowie - urokliwym portowym miasteczku. Społeczeństwo próbuje powoli podnieść się z kolan po niedawnym nieszczęściu, a już nowa władza wprowadza swoje własne rządy, które skupiają się głównie na likwidacji prywatnych własności. Z dnia na dzień gęstniej atmosfera nasycona lękiem i niepewnością. W tych okolicznościach kolorowe postaci aż kłują w oczy. I nie jest to tylko para głównych bohaterów, ale także Pani Kraal – właścicielka hotelu, Anita – pracownica hotelu, która prowadzi rozwiązły tryb życia, nieśmiały i dobrotliwy ksiądz, alkoholik Łagodny, który uważa, że „wszystkie kobiety to dziwki”, Leter – postać co najmniej podejrzana, a także inni, którzy przewijają się gdzieś w tle, a jednak wyraźnie zaznaczają swoją obecność.
„Siedem dalekich rejsów” ma tylko jedną wadę – kończy się zbyt szybko! Polecam tym, którzy w środku zimy chcą poczuć na twarzy powiew wiosennego wiatru i zapach morza, poszukać skarbów i stanąć wobec skomplikowanych dylematów miłosnych. Wszystko to znajdziecie na zaledwie 192 stronach powieści doprawionej geniuszem Leopolda Tyrmanda i okraszonej jego specyficznym humorem.