Kobieta spacerująca z psem znajduje ciało. Chociaż ciało to za dużo powiedziane, ponieważ znaleziono tylko tors. Z badań wynika, że zostało rozczłonkowane, niesamowicie okaleczone i pozbawione organów wewnętrznych. Sprawę prowadzi Irene Huss, która szybko odkrywa, że nie była to pierwsza ofiara, sprawa ma charakter międzynarodowy a na domiar złego łączy się z jej prywatnym śledztwem.
Obecnie trzeba naprawdę się postarać, żeby jeszcze czymś zaskoczyć czytelnika, który zęby zjadł na kryminałach, dlatego nie zamierzam się tu rozwodzić nad tym co już było, a czego jeszcze nie. Faktem jest, że Tursten stworzyła dobrze napisany kryminał, gdzie możemy przyjrzeć się pracy policji nie tylko pobieżnie. Prowadzi nas przez żmudną papierkową robotę i przesłuchiwanie świadków, wcale nas tym nie nudząc. Wręcz przeciwnie! Przy każdym takim przesłuchaniu czytelnik powinien maksymalnie się skupić z nadzieją, że może sam wyłowi jakiś istotny dla śledztwa szczegół. A skoro już o szczegółach mowa, bardzo spodobał mi się motyw tego właśnie małego szczegółu, który wszyscy mają gdzieś z tyłu głowy, brak jedynie bodźca, aby wypłynął na powierzchnię. I to uczucie towarzyszy nie tylko bohaterom, ale i nam. Mamy świadomość, że też już to widzieliśmy i teraz nam to umyka. Oczywiście zawsze można wrócić się te ileś stron i sprawdzić co to takiego, ale ja, mimo irytacji towarzyszącej temu uczuciu pozwoliłam sobie w nim trwać. Chciałam się przekonać, kiedy, i czy w ogóle doznam tego olśnienia.
Autorka sprawnie równoważy brutalność mordercy i „brudny” światek kopenhaskich homoseksualistów - czyli tytułowych mężczyzn lubiących niebezpieczne zabawy – poprzez ukazanie nam zwyczajnego życia rodzinnego, z jego codziennymi problemami i rozterkami. I tak w jednej chwili rozważamy kto jest sadystycznym mordercą a następnej obserwujemy jak rodzina inspektor Huss szuka domu dla szczeniaczków. Dzięki temu nie czujemy się przytłoczeni całą brutalnością, która zalewa nas w trakcie śledztwa.
Jedyne co mnie drażniło to postać głównej bohaterki, która przez swoją pruderyjność miała wiele dylematów, które spokojnie można było pominąć. Ja rozumiem ukazanie policjanta, który nie jest zobojętniały na wszystko co widzi, ale w przypadku Irene to już była przesada w drugą stronę.
Druga rzecz to rodzinne posiłki. Mąż pani inspektor jest szefem kuchni, więc oczywiście posiłki są przepyszne. Ukazanie rodziny, która stara się zawsze jeść razem posiłki, mimo czasochłonnej pracy obojga rodziców też wnosi trochę ciepła. Ale w pewnym momencie miałam wrażenie, że jeśli jeszcze raz przeczytam co jest na obiad z najdrobniejszymi szczegółami, to wyjdę z siebie.
Głupoty, wiem. Ale takie głupoty namnożone co kilka stron stają się denerwujące. Jednak przy wszystkich zaletach książki, te parę minusów staje się naprawdę nieistotne. Jeśli dostajemy w swoje ręce kryminał, który jest świetnie napisany, przez przeszło 400 stron potrafi utrzymać niesłabnące zainteresowanie czytelnika, śledztwo jest prowadzone bez zarzutu, wciąga niesamowicie i trzyma w napięciu, a do tego potrafi zaskoczyć - to mam wrażenie, że można przymknąć oko na drobne niedoskonałości.
Helene Tursten jest podobno nazywana mistrzynią kryminału i mam wrażenie, że jest to tytuł w dużej mierze zasłużony. Chętnie przeczytam inne jej książki, żeby się o tym przekonać, a przy tym zachęcam do zapoznania się z jej twórczością każdego miłośnika kryminałów, szczególnie tych skandynawskich!