Meteoryt uderzył w ziemię, rozprzestrzeniając śmiertelny wirus. Są tysiące ofiar. Ocaleni Sara i Robert odkrywają w sobie dziwne efekty uboczne – zdolności parapsychologiczne.
To powoduje, że stają się celem HYDRY, niebezpiecznej międzynarodowej agencji, która
z determinacją próbuje zrobić z nich szczury laboratoryjne, tak jak uczyniła to już z innymi schwytanymi – niezwykłymi dziećmi, które potrafią za pomocą własnego umysłu zapanować
nad ogniem, wywołać burzę i rozerwać stal, potrafią też czytać w myślach innych ludzi i sterować ich decyzjami. Tylko pod warunkiem, że będą współpracować, mają szansę pokonać HYDRĘ...
Info z okładki
Katastrofa samolotu, zagłada z kosmosu, śmiertelny wirus, zdolności paranormalne, międzynarodowa organizacja próbująca zrobić z dzieci szczury laboratoryjne w celu stworzenia armii nadludzi – super-żołnierzy. Tak – dokładnie to i o wiele więcej znajdziecie w tej niezwykłej książce.... dla dzieci (sic!). Tak, to nie żart - wszystko powyższe zostało napisane z myślą
o naszych milusińskich (a może właściwie zasobnych portfelach portfelach ich rodziców). Jeśli myśleliście, że tylko telewizja ogłupia i demoralizuje - think again – teraz wystarczy, że kupicie tę książkę - oszczędzicie na prądzie, a efekt będzie ten sam.
Ale do rzeczy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy moja mama, która jako pierwsza przeczytała tę książkę – a właściwie to chciała przeczytać, ale zrezygnowała w trakcie – na pytanie, czy jej się podoba, odrzekła „No niby fajna, ale trochę jakby dla dzieci ta książka.”
„Że tak powiem – Hę? Jak dla dzieci, przecież czytałem info z okładki, nie wyglądało to na książkę dla dzieci. Na pewno mówimy o „Meteorycie?”. Mówiliśmy.
Kiedy już sam się dorwałem do książki, z nadzieją, że może to jednak coś, chociaż dla młodzieży – niestety. Już sama struktura tej książki – krótkie rozdziały, litery duże, odstępy między wierszami chyba 2 linijki – żeby dzieci szybko czytały, nie męczyły się i szybko nie znudziły natłokiem słów, świadczy, że jest to pozycja skierowana do nich.
A potwierdza to tylko treść – opowieść prosta jak uproszczona budowa cepa, żadnych wątków pobocznych, czarno – biali bohaterowie (słodkie małe dzieci kontra zła, wojskowa organizacja ze złym panem generałem na czele) i z tego co pamiętam, oprócz matki, która zmarła przed wydarzeniami w książce i biedaka z rozbitego helikoptera – zero krwi i przemocy – tak jak za starych, dobrych czasów w Drużynie A, gdzie nawet jakbyś rozbił się stacją kosmiczną, to i tak wyszedłbyś z wraku, otrzepał z kurzu
i poszedł dalej. Wirus śmiertelny wcale taki śmiertelny nie jest – tylko usypia. Żołnierze nie strzelają kulami, tylko strzałkami usypiającymi (choć to akurat da się wytłumaczyć).
A w momencie, kiedy dochodzi do bitwy, to już nie mamy do czynienia z żołnierzami (ludźmi), ale z „lustrzanymi maskami” (od masek ich kombinezonów chroniących przed wirusem) – żeby tylko odbiorca nie pomyślał, że stosujemy przemoc wobec drugiego człowieka.
Historia mnie kompletnie nie wciągnęła, choć jeśli chodzi o zdolności paranormalne, zjawiska nadprzyrodzone i takie tam, to jestem za, a nawet jeszcze bardziej za. Przyznam jednak, że chyba jedynym elementem, który mi się spodobał, są realistyczne opisy odkrywania
i wykorzystywania przez bohaterów swoich mocy. Autor nie wydziwiał, może nawet wcześniej poczytał o telekinezie, pirokinezie, telepatii i miało to ręce i nogi. Chociaż w pewnych momentach nawet i tutaj działo się za szybko i za prosto, bo ja, jako mały chłopiec, który pięć minut temu odkrył, że może porozumiewać się telekinetycznie ze swoją siostrą i potrafi się teleportować – chyba bym trochę spanikował i potrzebował czasu, żeby to ogarnąć. A tu – nic. Po prostu przełączyłeś On/Off – nie umiesz/umiesz - i to całkiem normalne. Dużo rzeczy jest w tej książce wyłożone w tak łopatologiczny i prosty sposób, że aż dla mnie zrobiło się niewiarygodne i po prostu nudne. Od początku wiemy, co HYDRA zamierza, co zrobią dzieci jak się dowiedzą, kto
z przyjaciół zdradzi, kto z wrogów okaże się przyjacielem, i jak to się wszystko skończy. Że aż nie chce się czytać, a tym bardziej sięgać po kolejną część.
Ja nie wiem naprawdę – może ja się nie znam, może operuję pojęciami i obrazami sprzed 20 lat, jak sam byłem dzieckiem i porównuje do książek i bajek, jakie mi czytali rodzice. Może tak w dzisiejszych czasach wyglądają książki skierowane do 8-12 latków, które przecież tak jak i dorośli, dzięki telewizji, stają się co raz bardziej wymagającą publiką i której trzeba dostarczać co raz więcej wrażeń, żeby ją poruszyć. Swojemu dziecku tej książki bym nie dał, i to wcale nie dlatego, że chciałbym je trzymać pod kloszem i jak najdłużej udawać przed nim, ze na świecie jest tylko miło i przytulnie, ale dlatego, że są o wiele lepsze książki, niż ta napisana przez pana Taylora, gdzie dziecko może zmierzyć się także z negatywną stroną ludzkiej natury.