Z jednej strony autorka pisze rzeczy bardzo rozsądne i prawdziwe, jak to, że do zwierzęcia należy podchodzić z należnym mu szacunkiem i że w relacjach z psem nie chodzi o dominację, ale o partnerstwo.
Z drugiej strony już na wstępie dostajemy mocno nieaktualną wiedzę na temat wilków – wiemy bowiem, i to już od dłuższego czasu (a biorąc pod uwagę to, że dostaliśmy do rąk trzecie wydanie ,,Psa w domu’’ to jednak można byłoby pokusić się o aktualizację zawartej w nim wiedzy), że badania Rudolfa Schenkela z 1947 roku nie oddają prawdy, jeśli chodzi o wolnożyjące, spokrewnione ze sobą wilki. Nie żyją one bowiem w stadach rządzonych żelaznym pazurem przez parę alfa ale w wilczych rodzinach, których dynamika nie opiera się tak ściśle na hierarchii, jak to myślano niecałe osiemdziesiąt lat temu.
Autorka wydaje się też mocno przywiązana do tej hierarchicznej koncepcji i to mimo tego, że w tekście kilkukrotnie powtarza, że behawioryści odchodzą od tego podejścia. Trzeba jednak pani Sieradzan oddać sprawiedliwość – mimo tego sentymentu nie proponuje czytelnikowi nieskutecznych i okrutnych metod dominowania psa a’la Cesar Milan, ale sugeruje sięganie po rozwiązania bardziej wrażliwe, akceptujące zwierzęce granice, a jednocześnie ustanawiające pewne konkretne ramy psio-ludzkiej relacji w których wszyscy domownicy będą się poruszać.
W tekście pojawiły się jednak rzeczy obok których nie mogę przejść obojętnie.
Otóż: leki homeopatyczne działają tylko w zakresie efektu placebo. I tu mówimy o ludziach, a nie o zwierzętach. Zwierząt nie ,,leczymy lekami homeopatycznymi’’. W zasadzie nikogo nimi nie leczymy.
Nie istnieje* też coś takiego, jak ,,bioenergoterapia zwierząt’’ (ludzi również, żeby nie zostawiać żadnych wątpliwości).
I o ile świadome ludzkie sięganie po medycynę naturalną – jak picie mieszanki pokrzywy i skrzypu na zdrowe włosy i paznokcie – jest rzeczą w zasadzie niegroźną, tak wiara w skuteczność homeopatii czy bioenergoterapii jest groźna, bo może opóźniać podjęcie właściwego i skutecznego leczenia farmakologicznego naszego pupila.
Pieski nie powinny też pogryzać kości. Niezależnie od tego, czy lubią to robić, czy nie, czy są to kości wołowe czy nie. A to, że ,,niektóre kostki z drobiu potrafią rozszczepiać się na długie, ostre kawałki, więc lepiej ich psom nie podawać’’ mogłabym wrzucić do szufladki z Niedopowiedzeniami Roku. Takie niewinne kosteczki z udka czy skrzydełek są najgorsze - potrafią poranić psi pyszczek, przełyk, mogą przebić żołądek, albo jelita, a w najlepszym przypadku sprawią, że nasz pupil będzie miał traumę po lewatywie u weterynarza.
Pomijając jednak te mankamenty książkę mogłabym określić w zasadzie mianem ,,sympatycznej’’. Widać, że autorka jest psiarą i że kocha te piękne, czworonożne stworzenia. Czuć tę miłość w tekście, ale widać też, że ,,Pies w domu’’ to taki poradnik typu ,,wszystko i nic’’. Jakby autorka na tych niecałych 160 stronach chciała zawrzeć wszystko, co wie i co może się przydać komuś, kto chciałby w przyszłości mieć pieska.
Wyszło zatem, jak wyszło – niektóre tematy zostały tylko zasygnalizowane, a inne informacje były powtarzane kilkukrotnie na przestrzeni całego tekstu.
Z ręką na sercu tej książki nie polecę, ale jeśli ktoś chciałby ją przeczytać, to raczej nikomu to nie zaszkodzi.
*Oczywiście zapewne znajdą się ludzie twierdzący, że coś takiego jest i że znają osobę X, która poszła do bioenergoterapeuty Z, który pomógł jej z przypadłością Y. Należy jednak te opowieści traktować z dokładnie taką samą wiarą, jak historie o tym, że nasza koleżanka A, spotkała wróżkę B, która jej wywróżyła, że stanie się C.
Dowody anegdotyczne nie są żadnymi dowodami.
**książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl