Z opowieści mojej babci o wojnie najbardziej utkwiła mi w głowie ta, w której kule świszczały jej nad głową. Zawsze mówiła, że miała dużo szczęścia, że gdyby nie ono, to by nie żyła. I o tym opowiada też „Mam na imię Selma” autobiografia Selmy van de Perre. Podczas wojny bardzo wiele zależało od tego, w jaki dzień wyszło się z domu, którą trasę się wybrało, kogo spotkało się po drodze. Czasami zwykły ból brzucha ratował życie, a przypadkowa wizyta u znajomego, go pozbawiała.
Selma Vellman – holenderska Żydówka była jeszcze nastolatką, kiedy to wszystko się zaczęło, więc początkowo nie zdawała sobie sprawy ze skali zagrożenia. Każdego dnia traciła kogoś z przyjaciół czy rodziny, ale nadal szukała odrobiny radości, miłości i przyjaźni. Próbując pomagać swoim bliskim, powoli wsiąkała w ruch oporu, co skończyło się dla niej pobytem w obozie w Ravenbrück. Selma też miała dużo szczęścia, ponieważ trafiła tam, podając się za Holenderkę Margaretę van der Kuit. Najprawdopodobniej uratowało jej to życie.
Książki o tematyce wojennej zawsze wywołują we mnie smutek i wzruszenie. To straszne, że tak wielu cierpiało i straciło życie. Przecież nie zrobili nic złego, po prostu nie należeli do grupy chwilowo uprzywilejowanych. Jeszcze straszniejsze jest to, że wiele osób długo nie zdawało sobie sprawy z tego, jak faktycznie wyglądały kulisy wojny. Obozy nazywano „obozami pracy” i tak też o nich myślano. Nawet najbliższa rodzina nie wiedziała, co dzieje się z ich ukochanymi. Nie wiedziała, że są oni torturowani i mordowani. Przez to nie potrafili zrozumieć, że przebywanie w takim miejscu było koszmarem. W związku z tym wielu wyzwoleńców nie chciało już nigdy wracać pamięcią do tych okropnych czasów. Pragnęli o wszystkim zapomnieć. Jednak, gdyby nikomu nie powiedzieli, co tak naprawdę miało tam miejsce, to ludzie nigdy by nie poznali prawdy o ich przeżyciach i o skali okropieństw.
Autobiografia Selmy bardzo mi się podobała. Wzruszyłam się wiele razy i przejęłam losem tej młodej dziewczyny, która marzyła jedynie o szczęśliwym życiu.
Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to jedynie do licznych powtórzeń. Rozumiem, że bohaterka, opowiadając o swojej przeszłości, mogła kilka razy wspomnieć o tym, że skończyły się pieniądze oraz o tym, co się działo z mężczyznami, którzy nie składali przysięgi III Rzeszy. W literaturze jednak te powtórzenia powinny zostać usunięte na etapie redakcji. Książka jest tłumaczeniem, więc jest to oczywiście przytyk do redakcji oryginału.
Jeśli interesuje was tematyka II Wojny Światowej, literatury obozowej lub powieści biograficznych, to polecam wam przeczytać tę książkę. „Mam na imię Selma” pięknie przybliża nam życie zwyczajnej holenderskiej nastolatki w niezwyczajnych czasach. Pokazuje nam, jak w jednej chwili nasze marzenia potrafią się skupić jedynie na przeżyciu kolejnego dnia. Jak nasza codzienność przemienia się w traumę oraz jak sobie później z nią poradzić. Udowadnia również, że mimo wielu przeciwieństw można dożyć sędziwego wieku i nie stracić pogody ducha.