Kto nie chciałby odbyć podróży dookoła świata? Pewnie większość z nas o tym myślała i tego właśnie pragnęła. I ja również się do tego grona zaliczam. Jednak znacząca różnica jest między marzeniami o tym, a zrobieniu tego! Tak właśnie postąpił Conor Grennan. Amerykanin, któremu daleko było od ustatkowania się. Mając znaczące oszczędności postanowił odbyć taką podróż zaczynając od trzymiesięcznego stażu w nepalskim domu dziecka. Był to tylko jeden z wielu przystanków na jego drodze. Mężczyzna traktuje to wszystko, jako dobrą zabawę, nie zwracając uwagi na wojnę domową panującą w tym kraju. Jednak wszystko po tych trzech miesiącach się zmienia i Nepal nie jest już tylko jednym z wielu miejsc do odwiedzenia. Z biegiem czasu podopieczni z Nepalu stają się dla niego sprawą pierwszorzędną. Sieroty, handel dziećmi, odnajdywanie rodzin... Czy uda mu się wszystko, co zaplanował? Czy odnajdzie prawdę? Jaki los zgotowało życie nepalskim dzieciom?
Język powieści jest naprawdę świetny. Prosty, nienużący i jak dla mnie idealny to tego typu historii. Wiele razy pojawiał się uśmiech na mojej twarzy, a znów w innych momentach moje serce już nie wytrzymywało. Conor ma prawdziwy dar opowiadania. Historia jego życia i jednocześnie historia dzieci, którymi się opiekował naprawdę chwyta za serce. Czytałam ją ot tak dla przyjemności, ale kiedy nie wytrzymałam i potrzebowałam „namacalnego” dowodu na jej autentyczność poszukałam jego organizacji i… i dopiero w tym momencie dotarło do mnie, że ten człowiek to wszystko przeżył. Że to wszystko, co opisał przeżyli jego podopieczni. Historie tych małych urwisów z pewnością poruszy rodziców, bo i sam autor nie zdawał sobie sprawy, z tego jak wielkie potrafią być ich uczucia i co potrafią dla nich zrobić. Zapewne nie zdaje sobie z tego sprawy żaden człowiek do chwili, kiedy nie ma swojego dziecka. Jednak nawet mnie poruszyły historie ich życia.
O wydaniu niestety napisać nie mogę, bowiem miałam przyjemność czytać tę pozycję przed redakcją i korektą. Nie wiem, jakie są plany i nie wiem, jak wygląda oryginał, ale ja ze swojej strony chciałabym zobaczyć, choć niektóre z tych zdjęć, o których mowa w „Małych książętach”. Zobaczyć te uśmiechnięte twarzyczki, jak i te widoki, choćby tylko na papierze. Wtedy dla mnie, bo nie wiem, jak dla innych, książka nabrałaby innego ważnego znaczenia, mając już od razu ten prawie „namacalny” dowód na jej prawdziwość. Taki dodatek na końcu książki byłby moim zdaniem idealny.
Grennan tą pozycją pokazał, że nasze codziennie narzekania mają się nijak, do tego, co przeżywają tamtejsi mieszkańcy, a jeszcze dokładniej, co przezywają tamtejsze dzieci. Jego postępowanie naprawdę dało mi wiarę w ludzi. W ludzi dobrych, nieidealnych, ale dobrych, niosącą tę dobroć innym. Ludzi takich jak on, Farid i inni wolontariusze, którzy odnaleźli szczęście w kraju trzeciego świata pomagając dzieciom czy niosąc pomoc w inny sposób. Niektórzy nie zdają sobie sprawy z tego, co się tam dzieje i co dzieje się w innych zakątkach świata. Nepal jest tak naprawdę jednym z wielu takich przykładów. I Conor Grennan swoją książką właśnie to uświadamia innym. Nie wprost, ale uświadomi na pewno tych, którzy będą tego chcieli i dojdą do można by rzec właściwych wniosków.
„Mali książęta” niezwykle mnie poruszyli. Oprócz swoich przeżyć Conor sprawnie przekazał w książce część historii, kultury i obyczajów, a także trudnej sytuacji politycznej tego barwnego kraju, jakim jest Nepal. Wszystko w tej pozycji jest niewymuszone, takie naturalne, napisane w niezwykły sposób. Naprawdę nie spodziewałam się, że książka Grennana zrobi na mnie tak duże wrażenie. Język, historia i to w jaki sposób przekazał ją autor sprawia, że książkę czyta się naprawdę szybko, choć i tak w niektórych momentach trzeba się zatrzymać, przyswoić i przetrawić sobie to wszystko na spokojnie, tak jak robi to się w Nepalu, korzystając z „czasu nepalskiego”. Jest to książka o przygodzie życia, która zmienia człowieka na zawsze, a który zmienia tym również los innych ludzi. I jest to z pewnością pozycja, o której się szybko nie zapomni.