Od kilku lat stale chodziły za mną Małe kobietki. Nie wiedzieć czemu ciągle rzucała mi się w oczy okładka tej powieści, ale sama nie potrafiłam się zdobyć, by poznać tę historię bliżej. Nareszcie jednak przyszedł czas, bym mogła zagłębić się w tę powieść. Czy Małe kobietki to rzeczywiście tak dobra książka, jak o niej mówią?
Meg, Jo, Amy oraz Beth to cztery związane ze sobą siostry, które na co dzień uczą się jak żyć w zgodzie z innymi, jak dobrze się zachowywać oraz jak wyrzucić z siebie samolubstwo. Pomaga im w tym ich mama, która stale przekazuje swoim dziewczynkom wartości, które są naprawdę ważne. Ponadto mogą liczyć na wsparcie przyjaciela rodziny, Lauriego. Wszystko to dzieje się podczas oraz po zakończeniu wojny secesyjnej.
Myślę, że zacznę od kilku słów o każdej z głównych bohaterek. Meg była dla mnie najrozsądniejszą i najbardziej dojrzała z sióstr: to ona zauważała wszelkie głupotki, które wyrabiały jej siostry, ale również jako jednocześnie ta najstarsza, pierwsza wyszła za mąż i osiągnęła “życiowe spełnienie”. Choć rzeczywiście była sympatyczna, to niestety nie zachwyciła mnie tak, jak inna z sióstr.
Jo to bohaterka, z którą się utożsamiłam i którą pokochałam miłością ogromną i niesłabnącą. Jest to zdecydowanie młoda kobieta, z którą mogłabym nawiązać przyjaźń i przy której zdecydowanie bym się nie nudziła. Pomimo swojej wariackiej natury i spontaniczności płynącej w jej krwi, Jo ma również ogromne serce i zawsze gotowa jest pomóc w potrzebie. Amy to przedostatnia z sióstr, która ma w sobie wiele szyku i klasy, a także chętnie wytyka (zwłaszcza Jo) brak dobrego gustu i zachowania. Ona również nie wzbudziła we mnie aż tak ciepłych uczuć, ale nie mogę też napisać, że jej nie lubię.
No i Beth, najmłodsza z sióstr i jednocześnie najdelikatniejsza istotka, jaką spotkałam na swojej czytelniczej drodze. Kochana, ciepła i urocza dziewczynka, która natychmiast podbiła moje serce. Mogłabym postawić ją na tym samym stopniu, co Jo, ponieważ obie bohaterki bardzo polubiłam i z pewnością długo o nich nie zapomnę.
Wydawać by się mogło, że fabuła Małych kobietek nie jest czymś szczególnym, a akcji jest tutaj jak na lekarstwo. I rzeczywiście, jednak wystarczy przeczytać kilka rozdziałów, by zżyć się z tą historią i zauważyć, że jest ona idealna do czerpania radości z lektury – tak po prostu. Autorka pod przykrywką rodzinnych i przyjacielskich relacji pokazuje czytelnikowi nie tylko życie młodych dziewcząt przed 1900 rokiem, ale także przekazuje wartości, jakimi powinniśmy się kierować w swoim życiu.
Może komuś wydawać się nie na miejscu nakazywanie każdemu, by zachowywał się miło i uprzejmie w stosunku do nawet okropnych ludzi, ale jest w tym duży sens. Im jesteśmy lepsi dla innych, tym bardziej pokazujemy swoją klasę i dobre wychowanie. Dlatego ta powieść to całkowity strzał w dziesiątkę dla młodych dziewczyn, które nie do końca jeszcze wiedzą, jak poradzić sobie z życiem. Mimo że napisana ponad sto lat temu, to wciąż pozostaje aktualna i uczy kolejne pokolenia.
Należy też wspomnieć o tym, iż to wydanie zawiera w sobie i drugi tom, czyli Dobre żony. No i muszę przyznać, że spotkanie ze starszymi wersjami bohaterek bardziej mnie do siebie przekonało, a to prawdopodobnie przez to, że sama jestem w podobnym wieku co bohaterki w tej części. Ich zmagania z dorosłym życiem i dorosłymi decyzjami śledziłam z zapartym tchem i nieraz z ogromnym bólem w sercu.
Czy Małe kobietki i Dobre żony mi się podobały? Ogromnie. Nie potrafiłam czytać ich szybko, ponieważ jest to lektura do delektowania się i wolnego pochłaniania. Historia tych czterech, tak różnych od siebie sióstr mnie zachwyciła, wciągnęła i złamała serce. Jeżeli jeszcze nie mieliście styczności z tą pozycją, to koniecznie to nadróbcie.