Ostatnio, może przez zbieg okoliczności, może przez świadomy wybór, trafiam na książki wspomnieniowe i historyczne zarazem. Ale bardzo mnie to raduje, bo te książki są... dobre – dobre i ciekawe. Bo jeśli autor nie lubi swojej pracy, czyli pisania, na jakie się porwał, można to szybko wyczuć. Zmuszony do pisania, zwłaszcza gdy owo pisanie dotyczy czegoś, co niespecjalnie go fascynuje, Ów wysiłek często przeradza w „literaturę katastrofalną”. Jednak biorąc do ręki książkę Łukasza Grześkowiaka „U-Booty...” i zanurzając się w latach kończących II wojnę światową – od początku wiedziałam, że trafiłam na pasjonata. Na entuzjastę tematu, na oddanego sercem fana łodzi podwodnych oraz ciekawego osobowością historyka. Że oto mam w rękach publikację autora, który – dosłownie – żyje tematyką oraz się nią zręcznie bawi – choć słowo „pławi” pasowałoby tu znacznie bardziej. Łukasz Grześkowiak to człowiek, który idealnie wprost wykonał zadanie, jakie sobie postawił. Ba, przekroczył poprzeczkę, która w samym założeniu była wysoko zawieszona. Osiągnął pułap, którego sam się nie spodziewał.
Ale po kolei.
„U-Booty na Morzu Śródziemnym 1943 – 1944” to spektakularna publikacja, z której dowiadujemy się wszystkiego co tyczy U-Bootów - ich niszczenia, całych wręcz akcji i taktyk wojennych zmierzających do namierzenia i dewastacji baz, czy miejsc lokalizacji mniejszych okrętów wsparcia. Alianci kontra niemieckie oddziały. A wszystko zlokalizowane na Morzu Śródziemnym, które podczas dwóch ostatnich lat wojny stało się „(...)krwawym polem bitwy”, o czym wspomniał Robert Werner w „Żelaznych trumnach”. Woda stała się niewyobrażalnym polem zniszczeń, trupów i metalu. I krwi, która była wszędzie. Śmierć ziała zimną otchłanią wody, ludzkie ciała unosiły się na jej powierzchni i tylko nieliczni uchodzili z życiem. Nieliczni... Czasem była to jedna osoba z całej załogi, czasem piętnaście, czasem nikt. Zniszczenia, jakie dokonywano w wyniku bombardowania są aż trudne do pojęcia ludzkim umysłem. Spada bomba na żywych, duszne i gęste powietrze blokuje płuca, ogień trawi skórę, ciała się palą. Statek idzie na dno. Baza wojskowa, na którą spadły bomby z powietrza stawała się miejscem rzezi i chaosu. Bo nawet wróg, to człowiek. Ktoś walczy o swoje życie, ktoś jednak musi zginąć. Reguły wojny są nieubłagane. Do tego podejście Hitlera, który kierował się zasadą „ANI KROKU WSTECZ”. A to ludzie byli przecież – wszędzie. Podczas czytania ta właśnie myśl nie dawała mi spokoju. Gdzieś w duszy odbierałam tą książkę jako swego rodzaju hołd dla poległych, jako dziennik o wartości historycznej ale i jak powieść o dramatycznym finale. Takie teksty kodują się w człowieku na całe życie. Ukorzeniają się, co jest niemalże jakimś wręcz psychicznym wymogiem. Bo człowiek dzięki takim publikacjom ubożeje. Historia jest nam potrzebna. Ale tylko ta prawdziwa i autentyczna, a taką daje nam Łukasz Grześkowiak, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Sięga po autentyczne zapisy tych, co przeżyli, wydania i publikacje nawet obcojęzykowe. Wykazał się niesamowitą precyzją w chronologii wydarzeń, co zaowocowało spektakularną wręcz książką. To pewnego rodzaju hołd. To niebanalna historia ludzi, którym przyszło żyć w ciężkich czasach wojny i którzy w niej oddali życie służąc kraju. To hołd dla tych, którzy zginęli w imię rozkazów.