„Zmierzch” albo się lubi, albo nie. W „Zmierzchu” można się zatracić, bądź z utęsknieniem czekać aż minie. Jednych on przyciąga niczym magnes, innych odrzuca niczym zaraza. I nie chodzi mi tutaj o porę dnia od zachodu słońca, aż do nastania ciemności, a o wytwór literacki znany chyba każdemu choćby ze słyszenia. Mowa o „Zmierzchu” autorstwa Stephenie Meyer. Książka ta okazała się być udanym debiutem i w ten oto sposób ruszyła lawina w postaci kolejnych trzech części cyklu. Meyer okrzyknięto obiecującą pisarką, jej książki nie schodziły z list bestsellerów „New York Timesa”, „Publishers Weekly” czy „Wall Street Journal”. Stały się fenomenem na skalę światową. „Zmierzch” na nowo przywrócił popularność motywu wampirów, nieco zapomnianego od czasów powieści Anne Rice. Warto też wspomnieć, iż książki Meyer zdystansowały poczytnego i niepokonanego Harrego Pottera na listach bestsellerów. Zdobyły również wiele prestiżowych nagród, rozgłos, sławę, a co za tym idzie - wiernych fanów i zagorzałych przeciwników.
Co zatem kusi, a co zniechęca w „Zmierzchu”? W swoistego rodzaju zlepku „Romea i Julii”, innych znanych romansów i powieści grozy? Z samej fabuły można się wiele dowiedzieć na ten temat. A przedstawia się ona tak:
Siedemnastoletnia Bella Swan przeprowadza się do domu swojego ojca. Dziewczynie początkowo trudno jest odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wszystko zmienia pewna znajomość… Nastolatka spotyka w szkole tajemniczego i przystojnego Edwarda. Chłopak i jego przyszywane rodzeństwo wyraźnie wyróżniają się na tle innych uczniów i mieszkańców. Kiedy Edward ratuje jej życie w sposób dalece odbiegający od ludzkich możliwości, Bella postanawia poznać sekret tej niezwykłej rodziny. Z legendy o Zimnych Ludziach wysnuwa trafne wnioski – jej nowy znajomy jest wampirem. Straszliwa prawda w żaden sposób nie wpływa na jej uczucia. Bez pamięci zakochana w swoim wybawcy, podąża za nim, narażając siebie, jego i swoich bliskich na duże niebezpieczeństwo.
Wampiry, które Bella spotyka na swojej drodze, różnią się od tych znanych z podań czy filmów. Po pierwsze – promienie słoneczne ich nie zabijają, a powodują jedynie mienienie się skóry. Po drugie – w zależności od stopnia nasycenia ich oczy przybierają inny odcień. Po trzecie – nie śpią w trumnach i niekoniecznie żywią się ludzką krwią, niektórym wystarcza krew zwierząt. Często też posiadają indywidualne zdolności, takie jak czytanie w myślach, kierowanie czyimś nastrojem bądź przewidywanie przyszłości. Niewątpliwie są to ciekawe zmiany w ogólnie znanym wizerunku wampira. Ot, taki powiew świeżości, który pozwala spojrzeć na krwiopijców z innej strony. I za to dałabym autorce plus.
Minus zaś wręczyłabym za zbyt dosłowne potraktowanie powiedzenie, że przeciwieństwa się przyciągają… Główną parę bohaterów (Belle i Edwarda) różni właściwie wszystko. Począwszy od statusu majątkowego, poprzez wygląd i charakter, a skończywszy na tym, że jedno jest człowiekiem, a drugie wampirem. Podsumowując: Bella jest przedstawiona jako osoba, której imają się wszelkie wypadki, zagrożenia oraz dziwne zdarzenia losowe. Jej samej zresztą brakuje koordynacji ruchowej, ciągle na coś wpada, potyka się, kaleczy, a do tego jest antytalentem sportowym. Edward zaś to wysportowany, muskularny, urodziwy i silny młodzieniec, który dodatkowo ma wyrafinowane poczucie humoru i maniery dżentelmena. Na łamach powieści określany jest mianem półboga, nieziemsko przystojnego, idealnego, zapierającego dech w piersiach, porównywany do Adonisa, odurzający niczym narkotyk – po prostu bajeczny.
I głównie za to przerysowanie bohaterów, za nadmierny patos, powierzchownie przedstawione emocje oraz schematyczność fabuły krytykuje się autorkę. „Zmierzch” jest wręcz uznawany za jeden z najlepszych przykładów obrazujących termin „marysuizm” (wywodzący się od postaci Mary Sue bohaterki parodii serialu „Star Trek”). Idealizuje bowiem zdarzenia i postaci, przez co staje się karykaturalny i odrealniony. Bo czy zawsze kiedy dzieje się coś złego musi padać deszcz, albo jeżeli ktoś jest ładny, to czy naprawdę nie ma żadnej skazy…? Najwidoczniej tak… I jak na ironię wszystkie te negatywy wymieniane przez krytyków, stają się zaletami w oczach czytelników oczarowanych powieścią Meyer. Dlaczego? Dlatego, że „Zmierzch” ‘przemawia’ głównie do osób, które chcą się oderwać od szarej rzeczywistości, które chcą poczytać o uczuciu tak zarysowanym, że aż niemożliwym, o przygodach, które nie spotykają ludzi na co dzień, o czymś, co trudno doświadczyć w rzeczywistości. Wszak książka nie pełni jedynie funkcji edukacyjnej, może i dostarczać rozrywki, tak samo jak film, gra, czy taniec. W końcu nie ogląda się tylko filmów historycznych, nie gra się tylko w szachy i nie tańczy tylko walca. Idąc tym tropem można dojść do konkluzji, że skoro dla jednych znakomitym dziełem mogą być „Wichrowe wzgórza”, tak dla innych znakomity może być „Zmierzch”.
Ja może nie pokusiłabym się o nazwanie tej powieści wybitną, określiłabym ją raczej mianem takiej, która potrafi zainteresować. Fabuła przyciąga i pomimo kilku usterek, skutecznie przykuwa uwagę czytelnika. Dzięki temu książkę czyta się szybko. Te ciekawsze treści z większą uwagą, te mniej ciekawe naprędce, aby znowu trafić na słowną ucztę. I choć nie jest to uczta zbyt obfita, to w dużym stopniu zaspokoiła ona mój czytelniczy apetyt. Niemniej jednak klasyką i ulubioną powieścią traktująca o wampirach pozostanie dla mnie „Wywiad z wampirem”. Zaś „Zmierzch” potraktowałabym jako całkiem udany powrót do tematyki istot żywiących się ludzką krwią.
Podsumowując, przyznaję, że spotkanie z bohaterami pierwszej części sagi uważam za udane. W żadnym wypadku nie czuję się rozczarowana, gdyż wiedziałam po co sięgam. Jak widnieje na okładce, „Zmierzch” to „opowieść o miłości, łącząca cechy horroru, romansu i powieści o dojrzewaniu”. Jakby na to nie patrzeć książka ta spełnia wszystkie założenia romansu – są w niej nieprawdopodobne wydarzenia, intrygi, liczne zbiegi okoliczności, a całość ma awanturniczo-miłosny charakter. Z horroru także coś jest, natomiast bohaterami są nastolatki u progu dorosłości, a więc wszystko się zgadza. Rodzi się więc pytanie, czy rzesze niezadowolonych z tej lektury oczekiwali dzieła na miarę Szekspira…? Miłości pozbawionej banału, horroru bez krwi, nastolatków bez wpadek? Czasami wydawać by się mogło, że to nie książka jest zła, tylko złe są nasze wybory czytelnicze.