Konflikt Małgorzaty Kalicińskiej z Ignacym Karpowiczem dotyczący polskiej powieści współczesnej wzbudził we mnie chęć poznania twórczości autorki o której dotąd słyszałam jedynie tyle, że istnieje. W księgarni między „Domem nad rozlewiskiem” a książkami Karpowicza znalazłam „Lilkę”. Ciężko było mi odmówić sobie książki, której opis zaczyna się od słów: „Marianna tarła placki na ziemniaki…”.
Powiem wprost i na dzień dobry: książka jest koszmarna. Koszmar zaczyna się w momencie pierwszego, fizycznego kontaktu z powieścią. Papier jest naprawdę słabej jakości. Oczekiwałam nieco więcej, po pierwsze od wydawnictwa Zyska i S-ka a po drugie od książki która kosztuje 35zł bez groszy. Papier jest żółto – szarawy, a choć przecież nie chodzi o kolor lecz o treść to jednak milej czyta się na jasnym papierze (szczególnie kiedy i treść się nie broni). No i kartki są niezwykle niemiłe w dotyku. Aż odechciewa się wszystkiego.
Co do samej treści również nie będę śpiewać peanów. Książka, która ma bardzo słabą warstwę językową z założenia nie może być dobra. Kolokwializmy nieodpowiednie dla kobiety w wieku głównej bohaterki (a i samej Kalicińskiej, bo choć ideę kreacji rozumiem to jej nie kupuję), lokalizmy zasłyszane przeze mnie jedynie od ludzi z Górnego Śląska (choć przecież sama autorka jest Warszawianką) i powiązania biograficzne, których nie da się nie zauważyć.
Ale żeby nie być gołosłowną posłużę się kilkoma przykładami. „[…] jeździs jak pokrako jakaś, i nogów razem nie tsymies, temu i londujes na dupie – powiedział, doskonale naśladując góralską gwarę”. Bator w swojej nagrodzonej książce łączy wyrazy tworząc słowa a nienagrodzona (i bardzo tym zdegustowana) Kalicińska naśladuje różne gwary nie zauważając, że i sama nie zawsze mieści się w ramach Słownika Języka Polskiego. I znów, rozumiem ideę, ale wykonanie wypacza sens zamysłu. W połowie powieści pojawia się słowo „majtanie” i ja Dolnoślązak z urodzenia a Krakus z wyboru załamałam ręce. No przecież niedawno rozmawiałam z ludźmi z różnych regionów o tymże właśnie słowie. I każdy podawał inną definicję. Mój ulubiony ostatnio Słownik Języka Polskiego, na który już się powoływałam, o słowie „majtać” mówi: „Nie znaleziono haseł pasujących do pytania.” Ale jakoś przeżyłabym to majtanie gdy nagle trach! i znajduję w tekście „fantastycznego wojownika”, którego bohaterka „ciekawa, rozpalona namiętnością nie raz brała do ust”. Otóż to, fantastyczny wojownik to jakże wyszukany eufemizm na męskiego członka. Rozumiem, że określenie to powstało na fali popularności Pięćdziesięciu twarzy Greya, ale (błagam!) udawajmy chociaż, że aspirujemy do czegoś więcej niż taniego grafomańskiego pornoromansu z pseudofabułą.
No tak, po co pisać dobrze skoro można pisać naprawdę źle i jeszcze się obruszać, że się Nike nie dostało (na pocieszenie: Pani Kalicińska! Gdyby pani przeczytała chociaż jeden rozdział „Ciemno, prawie noc” zrozumiałaby pani, że Nike to już nie konkurs gdzie nagrody otrzymują naprawdę dobre powieści, lecz miejsce gdzie decydują spaczone gusta kapituły).
Wracając do warstwy językowej. Pojawia się również „piterek”. Całe szczęście, że znam pewnego częstochowianina, który wyjaśnił mi, że piterek to portfel bo inaczej naprawdę byłoby mi smutno, że nie rozumiem tak wybitnego dzieła jakim jest „Lilka”. Od tej pory czekałam jedynie na „bimbajkę” jak w niektórych rejonach polski nazywany jest tramwaj, ale nie doczekałam się ponieważ główna bohaterka nie jeździ tramwajami tylko albo chodzi w chodakach do sklepu albo jeździ autem ratując potrącone zwierzęta. No trudno. W ramach ciekawostki dodam, że stronę z „piterkiem” rozdarł mój kot uważając chyba „Lilkę” za rodzaj drapaka. Nakrzyczałam na niego, no bo literatura (jaka by nie była) to jednak literatura i książki trzeba szanować.
O budowie zdań nawet wolałabym się nie wypowiadać więc przejdę do zawartości samej fabuły. Otóż bohaterką powieści jest ponad pięćdziesięcioletnia Marianna, która przy tarciu ziemniaków na placki dowiedziała się, że mąż od niej odchodzi. Bohaterka pracuje w redakcji (podobnie jak Grocholowa Judyta) – zapisałam sobie złośliwie na karteczce „bohaterka pisze równie słabo jak Kalicińska”, ale przecież tego nie wiem, bo nie dostaliśmy ani fragmentu artykułu Marianny. Co najdziwniejsze bohaterka ciągle poprawia teksty z wywiadów, które przeprowadziła, ale rzadko kiedy na takie wywiady się udaje. Trudny zawód dziennikarza we współczesnych czasach – trzeba wywiady przeprowadzać z samym sobą.
Na barki głównej bohaterki spada również jej siostra przyrodnia Lilka, która cierpi na chorobę nowotworową. W dzieciństwie siostry nie były bardzo blisko, a Marianna czuła się zazdrosna o stosunki Lilki z Michałem (ojcem Marianny). Miłosierna bohaterka przygarnęła pod swój dach schorowaną siostrę i ich życie wyglądało tak: „ Lilka popatrzyła na mnie, a po chwili obie zacytowałyśmy Osła ze Shreka: - „Niech mnie ktoś przytuuuuuuuuuli!. – Podeszłam i przytuliłam ją”. Słodko, prawda?
Kalicińska porusza też tematy kultury a konkretniej Almodovara. O filmie „Volver” ustami bohaterki mówi tak: „Dziwny ten film. Jest kompletnie nie nasz, inna kultura, dlatego tak trudno zrozumieć, że w filmie tak zwyczajnie traktuje się objawionego i namacalnego ducha matki, a mieść nie jest niczym głęboko dramatycznym, raczej czymś normalnym, obrzędem, i to bardzo kobiecym. […] Drażni mnie ten almodovarovski nastrój zabawy ze śmiercią, ale i bawi podkpiwanie z tego, że nie musimy mieć facetów, że oni są nam zbędni”. Autorka chciała nieco pofilozofować, ale jedyne co umiała z siebie wykrzesać w tej materii to: „faceci nie są kobietom do niczego potrzebni”. Ach, chyba już wolę Kalicińską w stronę E.L James.
Tytuł krytyka literackiego do którego aspiruję zmusza mnie abym dostrzegła (choć wbrew sobie) także i zalety „Lilki”. Muszę więc uczciwie przyznać, że Kalicińska miała naprawdę dobry pomysł na książkę. Trudne relacje z siostrą, rozwód z mężem którego się nie kochało, śmierć i dowód na to, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce – to wszystko wydaje się niezwykle ciekawą fabułą książki. Zabrakło jednak Kalicińskiej talentu pisarskiego oraz wyobraźni pozwalającej na opisanie śmierci tak by choć przez chwil kilka zrobiło mi się smutno. Nie pomogły też tanie sentencje a’la Paulo Coelho.
No trudno. Zajrzę kiedyś jeszcze do serii „Nad rozlewiskiem”. Są tam podobno ciekawe przepisy kulinarne.
Polecam wszystkim, którzy chcieliby pisać dobrą literaturę. Przeczytajcie „Lilkę” i napiszcie jej przeciwieństwo.