Tą książkę trudno zakwalifikować, czy wsunąć do jednej tylko szafki z działem typowo literackim. Wymyka się dramatowi, nie pasuje do komedii, nijak ma się do obyczajowości. To hybryda wszystkiego. Jest tu piękno i brzydota, jest ból i śmiech, choć czasem przez słone łzy. Jest sielanka, ale i bitka i przelew krwi. A to wszystko podlane przekleństwami, które aż odrzucają od czytania. Niestety. Przekleństwa, które zrażają potencjalnych czytelników, a co najgorsze, wszyscy oni już do stron tej książki nie wrócą. Nie musimy się w tej kwestii oszukiwać. Wystarczy pierwszy rozdział, by selekcja czytających dokonała się samoczynnie. „zBLOKOWANE umysły”, to opowieść o nijakich młodych ludziach, których światem jest blokowisko w mieście i zero pomysłów na siebie. Ludzie przez przyszłości,za to z alkoholem w ręku.
Blokowisko, zlepek ludzi o różnych charakterach i aspiracjach.
Blokowisko.
Wszędzie zaraźliwa beznadzieja. Chłopaki nie widzą nic dobrego, według swojego mniemania, nie patrzą w przód, ich wzrok nie ogarnia jutra, a już tym bardziej przyszłości. Jest tu i teraz i nic więcej nie ma znaczenia. Wystarczy papieros w ustach, alkohol krążący w żyłach i dobrzy, niezawodni kumple. I wieczna, nieodłączna ławka. Wtedy wszystko spowalnia, obojętnieje, a czas zatrzymuje świat w rozpadzie.
Lecz kim oni są?
Kim jest Oko, Biro, Syfer, Suwak, czy Gruber? Kim są ci młodzi chłopcy, kumple z ławki osiedlowej? Nikim. Nie oszukujmy się. Grupa chłopaków, których życie kręci się wokół kaców, nudy i bylejakości. Grupa młodych bez ambicji, bez planu na siebie. Zlepek patologicznych odpadów o pijanych mózgach. Bawi ich starość i niedołężność, wypływa pogarda do starszych. Tkwią w marazmie, ale czy to zauważają? Czy którykolwiek z nich porównuje się do kogoś, kogo zna, a kto w życiu coś osiągnął? Nie, bo i po co. Takie porównanie zawsze wychodzi na ich niekorzyść, więc czy nie lepiej zostać na starych śmieciach ze znanym „Leszkiem” w dłoni? Bo, jak wynika z treści powieści, często sami są sobie winni takiego trwania w niczym. Nie dotrzymują słowa, nie kontrolują pochłanianych używek ani rzucanych do ludzi przekleństw. I taka jest cała, podkreślam, cała książka Misiury. Jest pełna bluzgów, slangu i rzygowin. Jest dla nikogo o niczym. Mówiąc delikatnie – jest beznadziejna. Misiura pokusił się o coś, co jest karkołomne. Napisał książkę „dla elity”. Czyli dla małego grona odbiorców. Nie będę kluczyć ani owijać w bawełnę, nie będę łagodzić negatywnych stron tej książki, w której – absurdalnie – znajduję tylko wady. Po pierwsze przekleństwa, od których aż kupi. Treść, nijaka. Konkluzja, do jakiej dążą owe opowiadania – raczej nieznana. Bo zlepek słów w tym konglomeracie historyjek do niczego nie prowadzi. Ot luźno sklejone treści posegregowane w rozdziały, które nie każdy przeczyta. Bo szkoda marnować czas na książkę o niczym, na ksiązkę o bełtach, smrodzie i stagnacji. Niektóre osoby będą „zBLOKowanymi umysłami” nie tyle zniesmaczone, ile wręcz zbulwersowane, czego wolałabym nie życzyć autorowi, ale w tym przypadku staje się niemalże nieuchronne.