Kryminał skandynawski – tak bardzo popularny ostatnio gatunek sprawił, że również ja nie potrafię przejść obok niego obojętnie. Do tego stopnia, że mimo że planuję zrobić sobie od niego przerwę, nie udaje mi się to, bo zawsze na półce w księgarni czy bibliotece wypatrzę coś nowego, co mnie zainteresuję i nie ma siły, muszę przeczytać. Tak właśnie było z książką „Księżniczka Burundi”. Z okładki wołały do mnie opinie wychwalające nie tylko samą książkę, ale i autora. Skądinąd zresztą zupełnie mi nieznany pisarz, skusiłam się więc chyba głównie z samej ciekawości.
Jak to w skandynawskim kryminale, cała akcja dzieje się w jednym z największych miast szwedzkich, tym razem autor przenosi nas do Uppsali. Mroźna, zimowa atmosfera wyczuwalna jest już od pierwszej strony, mamy bowiem okres tuż przed Bożym Narodzeniem. Berit wraz z synem czeka na męża z kolacją, mężczyzna jednak się nie zjawia. Nazajutrz zostaje znaleziony przez przypadkowego człowieka, uprawiającego jogging. Ciało Johna jest okrutnie okaleczone nożem. Policji jest on znany, kiedyś bowiem często popadał w konflikt z prawem, od kilkunastu lat jednak jest przykładnym obywatelem, ojcem nastoletniego chłopca, miłośnikiem rybek akwariowych, posiadał znane w okolicy akwarium z tropikalnymi okazami. Nikt ze znajomych i rodziny Johna nie jest w stanie powiedzieć, komu mógł się narazić, nie miał bowiem wrogów. Wkrótce jednak wychodzą na jaw tajemnice Johna i to, co planował przed samą śmiercią.
Nie miałam wcześniej o tym pojęcia, ale „Księżniczka Burundi” jest czwartą z cyklu o policjantce Ann Lindell. Mam w związku z tym wrażenie, że w Szwecji powstają same serie o komisarzach, policjantach itp. Trudno się w tym wszystkim połapać. Na tę książkę jednak skusiłam się ze względu na niemalże piejące z zachwytu opinie na temat tej powieści oraz jej autora. Książka ta bowiem została okrzyknięta najlepszą powieścią roku według Szwedzkiej Akademii Literatury Kryminalnej. Co w niej takiego jest, że zasłużyła na to miano? Nie mam pojęcia. Szwecja bowiem posiada znacznie lepszych pisarzy, jak choćby Mankell czy Nesser. Eriksson natomiast nie urzekł mnie niczym szczególnym.
„Księżniczka Burundi” jako kryminał jest dobrą książką. Czytałam jednak lepsze. Ta nie zachwyciła mnie ani bohaterami – są w porządku, jak bohaterowie, jednak nie wyróżniają się niczym szczególnym – ani akcją – trochę rozwleczona i miejscami irytująca. Zagadka jednak sama w sobie jest ciekawa. Na pewno więc fani gatunku nie będą zawiedzeni. Na plus zasługuje mroźna, zimowa, przedświąteczna atmosfera. Książkę czytałam w chwili, gdy za oknem padał śnieg, więc dodatkowo to odczuwałam. Czytałam jednak, tak jak napisałam, znacznie lepsze książki.
Mam też jeszcze jedno „ale” jeśli chodzi o powieść Kjella Erikssona – literówki, których w książce jest dość sporo i denerwujące jeszcze bardziej błędy stylistyczne i gramatyczne, jak np. w zdaniach: „Ktoś powinien zeszyć tę ranę” czy „Pytania bez odpowiedzi kłębiły mu się w głowie, kiedy ponieważ biegł ulicą”. Są to autentyczne zdania z polskiego tłumaczenia i czasem wygląda to tak, jakby sam tłumacz robił przekład za pomocą translatora internetowego. Ktoś, komu to przeszkadza, może mieć problem z przebrnięciem przez tą powieść, ale tutaj raczej należy mieć pretensję do wydawcy, aniżeli do autora.
Ogólnie, pomijając wady, książkę oceniam jako dobrą. Czytało mi się ją przyjemnie, lekko i szybko, nie nudzi, chociaż sama akcja też nie pędzi. Są jednak ciekawsze książki i trochę nie rozumiem tych zachwytów – pewnie znowu to tylko chwyt reklamowy, a treść jest nadrabiana okładką. Książka bez wątpienia spodoba się miłośnikom kryminałów – nie powinni się zawieść. Mnie jednak chyba chwilowo kryminały się przejadły – mimo że je uwielbiam.
[
http://mojeczytadla.blogspot.com/2012/11/ksiezniczka-burundi.html]