Uniwersum Gwiezdnych Wojen, to nie tylko filmy, ale także seriale, komiksy, gry wideo i książki. Jeśli chodzi o te ostatnie, to oferują one zarówno historie zupełnie oryginalne, których częścią są nowi, nieznani wcześniej bohaterowie jak i tytuły stanowiące adaptacje kinowych hitów. Jedną z takich pozycji jest „Przebudzenie Mocy” czyli pierwsza część najnowszej trylogii z odległej galaktyki.
Powieść oparta na scenariuszu J. J. Abramsa i Lawrence’a Kasdana oraz Michaela Arndta została napisana przez Alana Deana Fostera. Autor znany jest z wielu publikacji należących do gatunku science fiction, a w jego CV znajdziemy tytuły nawiązujące do takich franczyz jak „Obcy”, „Terminator”, „Transformers”, „Star Trek”, a w szczególności „Star Wars”. Podchodząc do lektury miałem zatem prawo wierzyć, że nie tylko będzie w stanie oddać ducha filmu na papierze, ale także rozwinąć pewne jego elementy i wzbogacić całość w taki sposób, że nie będzie to jedynie jego adaptacja, i pod tym względem się nie zawiodłem.
Na samym wstępie dowiadujemy się, że fabuła powieści została osadzona po wydarzeniach z „Powrotu Jedi” lecz nie padają żadne konkretne daty. Narrator opowiada nam historię z perspektywy osoby, która zna wydarzenia z gwiezdnej sagi, ale nie zarzuca nas wszystkimi szczegółami jej dotyczącymi, pozwalając w ten sposób odnaleźć się czytelnikowi nieobeznanemu z tym światem.
Sama historia jest dosyć prosta. Na zgliszczach dyktatorskiego Imperium narodził się Najwyższy Porządek. Zagraża on spokojowi Republiki, chcąc przejąć kontrolę nad całą galaktyką. Pomóc w jego pokonaniu ma mistrz Jedi Luke Skywalker, lecz nikt nie wie gdzie dokładnie jest. Okazuje się, że pewna osoba jest w posiadaniu mapy prowadzącej do bohatera i o zdobycie tej informacji wszystko się tutaj rozchodzi.
Zaczynamy od poznania trójki postaci oraz ich wątków. Odważny pilot, próbujący zdobyć mapę prowadząca do Skywalkera, przerażony tym w co się wpakował szturmowiec i samotna, ciągle na coś czekająca zbieraczka złomu. Oto Poe, Finn i Rey, bohaterowie nowej trylogii. W miarę rozwoju fabuły dowiadujemy się co nieco o tym jakimi są ludźmi, jakie umiejętności posiadają, jakie są ich motywacje. Zdecydowanie lepiej jesteśmy w stanie ich zrozumieć niż oglądając film.
„Przebudzenie Mocy” przenosi fana Gwiezdnych Wojen do zupełnie nowego świata, świata którego mogą już nie rozpoznać. Choć pojawiają się znane twarze i często jest to podsycone nostalgiczną nutą, to autor stara się skupić przede wszystkim na tym co nowe i nieznane. Dotyczy to zarówno postaci jak i miejsc, w których w danym momencie się znajdują. Nowe imiona, nowe nazwy, – Jakku, Unkar Plutt, Guaviańska Banda Śmierci, itd. – trochę tego do zapamiętania jest.
Na rozwój fabuły ciężko narzekać. W końcu jest to początek pewnej historii. Narzekać mogą jedynie zagorzali fani Gwiezdnych Wojen, którzy do wszystkich elementów książki odnoszą się w kontekście poprzednich filmów. Prawda jest jednak taka, że czytając lub oglądając „Przebudzenie Mocy” nie trzeba szczegółowo znać części I-VI, gdyż nie mają one tutaj tak istotnego znaczenia. Są pewne odniesienia i schematy takie jak choćby utalentowany i charyzmatyczny pilot, ratowanie dziewczyny w opałach, niszczenie broni masowej zagłady, ale nie są one dominujące.
Co do samego języka, to „Przebudzenie Mocy” czyta się szybko i przyjemnie. Nieco ponad 330 stron mija równie szybko jak Struś Pędziwiatr uciekający Kojotowi. Jedyną dziwną i według mnie głupią kwestią jest nazewnictwo droidów. Gdy mówi o nich narrator w tekście faktyczna nazwa droida, np. BB-8. Gdy z kolei do sztucznej inteligencji zwracają się bohaterowie w dialogach, nazwa droidów zapisana jest słownie w języku angielskim, np. Bee Bee – Ate. Nie wiem czemu ma to służyć, ale może razić czytelnika.
Tym co najbardziej wciąga czytelnika jest dobrze wyważone połączenie akcji i humoru. Klimat przygody nie jest tutaj ciężki, choć mają miejsce zdarzenia dramatyczne. Te akcenty są jednak odpowiednio rozmieszczone, często zaskakując nas w trakcie lektury.
Co więcej, autor do pewnego stopnia uzupełnia historię znaną z filmu, wypełniając pewne luki czy dziury logiczne. Wystarczy wspomnieć wątek Poe Damerona, który na szklanym ekranie znika wraz z rozbiciem się statku na Jakku, a powraca w bazie Ruchu Oporu choć wszyscy byliśmy przekonani że zginął i nie było żadnych przesłanek, ani scen sugerujących, że przeżył. W książce ten wątek pociągnięto dalej, jednocześnie nie zdradzając nam wszelkich szczegółów, co jest o wiele bardziej racjonalnym rozwiązaniem.
Dla fanów Gwiezdnych Wojen, w książce znalazły się zdjęcia z filmu, które dodatkowo mogą pomóc w porównaniu sobie niektórych elementów czy opisów. A jeśli ktoś nie zna produkcji ze szklanego ekranu, to będzie mógł lepiej wczuć się w ten kosmiczny klimat.
Alan Dean Foster spisał się według mnie na złoty medal. Książka świetnie odwzorowuje wydarzenia z filmu oraz świat w nim przedstawiony. Zabiera nas w niezwykłą przygodę, a według mnie o to właśnie chodzi w Gwiezdnych Wojnach. Lektura nie zaskoczy miłośników kosmicznej sagi, ale da im równie dużo, a momentami nawet więcej emocji niż filmowy seans.