W ostatnich latach w moje ręce wpadło naprawdę wiele książek, w których główną rolę odgrywa matka. W społeczeństwie utarło się przekonanie, że instynkt macierzyński to coś normalnego, niemal oczywistego i dostępnego dla każdej kobiety. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, jak ciężkim zadaniem jest wychowanie dziecka na dobrego, porządnego człowieka i jak ogromny wpływ ma na to przeszłość matki. Ja co prawda matką nie jestem i w najbliższej przyszłości nie planuję nią zostać, ale książka Ashley Audrain po prostu mną wstrząsnęła.
Blythe pragnie pokazać, że bycie złą matką nie jest w jej rodzinie tradycją. Dokłada wszelkich starań, by jej córka miała szczęśliwe dzieciństwo. Niestety – im bardziej Blythe się stara, tym częściej zauważa, że mała Violet nie zachowuje się jak normalne dziecko. Dziwne wydarzenia i nietypowe sytuacje mają miejsce coraz częściej, a kobieta nie może liczyć na wsparcie zapatrzonego w dziecko męża. Dopiero narodziny Sama sprawiają, że bohaterka dostrzega blaski macierzyństwa i siłę relacji matki z dzieckiem. To jednak nie oznacza końca kłopotów.
Choć nie przepadam za historiami, które odwołują się do rodzinnych tradycji, to jednak nie sposób nie zainteresować się tym, jak macierzyństwo postrzega główna bohaterka. Blythe za wszelką cenę chce wyłamać się z kręgu złych matek – ani jej mama, ani babcia nie były powiem przykładem rodzica idealnego. Ona zaś chce sprawić, by jej rodzina była pełna i szczęśliwa. Być może kieruje nią desperacja, być może dobre serce. Nie od dziś wiadomo bowiem, że złe rzeczy przytrafiają się dobrym ludziom. Brak wsparcia ze strony męża i dziwne zachowanie córki sprawiają, że Blythe popada w emocjonalny wir, z którego stopniowo wydostaje się dopiero po narodzinach Sama. To właśnie więź z synem sprawia, że kobieta czuje się spełniona. Dotychczasowe wydarzenia nie dają jednak o sobie zapomnieć, a Blythe wciąż boryka się z wątpliwościami – czy to ona poszła w ślady kobiet ze swojej rodziny, czy to jednak w jej córce czai się dostrzegane jedynie przez matkę zło? Liczne obawy, chęć sprostania wymaganiom otoczenia i zadowolenia męża – wszystkie te elementy sprawiają, że kobieta wątpi w siebie i sens wychowania własnych dzieci. Doprowadzona na skraj, szuka rozwiązania idealnego, jednocześnie chcąc uchronić swoją rodzinę.
Prowadzona w pierwszej osobie narracja to niemal spowiedź kobiety, której wyobrażenia o macierzyństwie i odgórne założenia szybko konfrontują się z rzeczywistością. Trudny poród, niełatwe początki, dziecko, które sprawia wrażenie dziwnego – chyba każda z kobiet czułaby się wystawiona na próbę, szczególnie przez wzgląd na niełatwą przeszłość. Krótkie rozdziały to niemal spowiedź głównej bohaterki ze wszystkich rozterek, obaw, popełnionych błędów i marzeń o tym, jakim rodzicem chciałaby być a czego wolałaby uniknąć. Dodatkowe napięcie wywołują przeplatające się z teraźniejszością retrospekcje, dzięki którym poznajemy historię rodziny Blythe. Wychowana przez złą matkę kobieta jest niemal zmuszona pójść w jej ślady. Genów nie da się oszukać, co znacząco wpływa na to, jak bohaterka postrzega cały wszechświat i – co najważniejsze z perspektywy roli matki, żony i strażniczki domowego ogniska – samą siebie.
Autorka porusza temat trudny, wymagający opinii zasięgniętych z wielu perspektyw. Nie stawia tu konkretnych diagnoz, ale zmusza czytelnika do myślenia i zastanowienia się nad mechanizmami, jakie rządzą naszym społeczeństwem. Blythe to prawdopodobnie odzwierciedlenie wielu kobiecych lęków, porażek i złych wspomnień. Audrain stworzyła portret niełatwego rodzicielstwa, które nie zawsze jest symbolem szczęścia i bezgranicznej miłości. Książka jest ciężka, wymaga refleksji, ale również empatii. Jest po prostu mocna, a ja polecam ją każdemu – bez względu na to, czy jest rodzicem, czy nie.