Z Gdańska do Torunia. Tak został zdegradowany Jan Sambor. A może przeniesienie do piernikowego raju można uznać za nagrodę? Jakby na to nie patrzeć, policjant musi na jakiś czas usunąć się w cień. Jednak za długo w tym cieniu nie posiedzi, bo zostanie wmanewrowany z zastrzelenie młodej dziewczyny, która – pechowo – okazuje się córką przez duże C. Czy uda mu się uratować resztki swojej reputacji? Na pewno będzie próbował. Jednak im bardziej on próbuje, tym bardziej sprawa wydaje się beznadziejna.
„Most nad wzburzona wodą” to kryminał „grubego kalibru”. I jeśli chodzi o fabułę (tę bardzo ogólnie zarysowałam w poprzednim akapicie), i ilość szczegółów, i objętość. Marcel Woźniak kreuje bardzo zawiłą intrygę i dość długo każe nam czekać, aby powiązać jej elementy. Ma to swoje plusy i minusy. Ja zazwyczaj łapię się na tym, że jedna z linii fabularnych zyskuje więcej mojej sympatii, przez co za mało uwagi poświęcam innym. Tu szczególnie wciągnął mnie wątek podejrzanej stacji telewizyjnej.
Marcel Woźniak (bardzo) szczegółowo relacjonuje wydarzenia. Bywa, że kolejne fragmenty dzieli kilka minut. W opisy wplata też ogromną ilość detali np. numery poszczególnych domów. Wyłapuje on toruńskie smaczki, jak zabawne graffiti, ale też nie uniknął błędów (pewnie jacyś recenzenci już wypomnieli mu Komendę Główną). Przyznam, że jest to jakaś zabawa konwencją, pytanie tylko, czy przypadnie ona do gustu czytelnikom kryminałów. Szczerze mówiąc ja wolałaby wyraźniej zarysowaną oś fabuły i jej problematykę. Zamiast tego Marcel Woźniak zachowuje się, jak ten kumpel gaduła, który opowiada historie swojego życia. Świerzbiła mnie ręka, żeby pokreślić niektóre zbędne fragmenty. Skoro była strzelnianina wystarczy powiedzieć, że przyjechała karetka, a nie skąd i jaką drogą. Chociaż, kiedy książka zostanie bestsellerem i w Toruniu ruszą wycieczki śladami Jana Sambora, jeszcze to docenimy.
Autor ma specyficzne poczucie humory, co przekłada się i na narracje, i na dialogi. Jeżeli chodzi o te drugie, to muszę napisać, że bohaterowie rzucają przysłowiowym mięsem. Powiem tak. Herkules Poirot raczej tu się nie odnajdzie „mada faka”. Ale przejdźmy do żartu, bo pośmiać się każdy lubi. Sytuację mamy taką, że dziewczyna została zastrzelona. Panowie patrzą się na ciało i trochę nie wiedzą, co mają robić: „- Ile mogła mieć lat? - spytał Baron. - Mogła mieć i sto, gdyby pożyła. Ale nie pożyje. Na moje to nie więcej jak dwadzieścia”[1]. Swoją drogą, czy jakiś polonista mógłby się wypowiedzieć na temat zastosowania odpowiednich czasów i trybów, bo coś mi tu nie gra. Rzucę wam jeszcze jeden żarcik Marcela Woźniaka. „(…) na bilbordzie stał w tej dumnej pozie honorowego obywatela świata mediów (…) jak Hubert Urbański, albo inny Ibisz”[2]. Przyznam, że to jest nawet zabawne, że ten humor nie jest jakiś prostacki, ale chyba jest go trochę za dużo. Myślę, że dawkując go autor nadałby więcej charakteru postaciom, co wyszłoby im na plus. Ja zdecydowanie wolę neutralnego narratora, a wyrazistych bohaterów.
Książka „Most nad wzburzoną” wodą wyłamuje się popularnym schematom powieści kryminalnej. Pytanie, czy czytelnicy tego chcą. Czy tego typu powieści nie stały się – pomimo mroku i brutalności – swego rodzaju „comfort read”. Czymś przewidywalnym i bezpiecznym. Czy czytelnicy są gotowi na gawędziarstwo Marcela Woźniaka?
[1] Marcel Woźniak, „Most nad wzburzoną wodą”, wyd. Zaczytani, Gdynia 2024, s. 84.
[2] Tamże, s. 100.