Zaczyna się mocno. Brutalne morderstwo, tajemniczy ksiądz przyznający się do winy, media żądne sensacji. Wchodzę w tę historię jak w gęsty podolsztyński las – z ekscytacją i lekkim dreszczem niepokoju. Ale im dalej w ten las, tym bardziej zaczynam potykać się o butelki.
Nie zrozumcie mnie źle – pomysł na fabułę jest świetny. Mamy mroczną zagadkę, mamy Rozłuckiego, psychologa, który niechętnie angażuje się w śledztwo, oraz Janczewską, dziennikarkę z pazurem. Jest napięcie, są fałszywe tropy, jest duszna atmosfera małego miasta, w którym każdy coś ukrywa. Problem w tym, że zamiast wciągać się w śledztwo, wciągam się w szczegółowe opisy kolejnych etapów upadku głównego bohatera. I nie chodzi tylko o to, że pije. Chodzi o to, że autor delektuje się tym piciem. Że z lubością opisuje konkretne alkohole, smaki, skutki. Że momentami bardziej zastanawiam się, czy Rozłucki wybierze dziś opcję numer jeden, czy numer dwa, niż nad tym, kto zamordował dziewczynę.
Nie powiem, książka ma swoje momenty. Jest brutalna, jest nieprzewidywalna, jest dobrze napisana. Ale gdyby wyciąć z niej połowę scen alkoholowego rozkładu, a w ich miejsce dorzucić trochę więcej psychologicznej głębi czy chociażby lepszego zarysowania postaci drugoplanowych, byłaby o wiele lepsza. A tak? Pozostaje mi lekki kac – nie tylko po historii, ale też po zbyt intensywnej degustacji, której byłam świadkiem.
W normalnych okolicznościach Rozłucki byłby bohaterem, który mnie intryguje. Facet z bagażem, psycholog z mroczną przeszłością, cynik, który jednak ma w sobie coś, co każe mu podjąć śledztwo. Problem w tym, że jego bagaż jest wypełniony niemal wyłącznie butelkami. I autor bardzo chce, żebym je wszystkie dokładnie obejrzała.
Serio, w pewnym momencie miałam wrażenie, że nie czytam kryminału, tylko scenariusz kampanii reklamowej. „Kiedy nasz bohater sięga po trunek X, jego rozpacz nabiera szlachetnej głębi. Ale kiedy decyduje się na trunek Y, popada w jeszcze większe otchłanie upodlenia. A teraz przerwa na zagadkę kryminalną.” I tak w kółko.
A sama zagadka? Jest, i to nawet niezła. Gdy już udało mi się przebić przez alkoholowe opary, dostrzegłam, że Borowski potrafi budować napięcie. Atmosfera małego miasteczka, gdzie wszyscy coś wiedzą, ale nikt nie mówi wprost, jest duszna i przytłaczająca. Janczewska, zdeterminowana i przebojowa, świetnie kontrastuje z Rozłuckim, który momentami wygląda, jakby był tu tylko przypadkiem. Gdyby ich relacja była lepiej rozwinięta, gdyby śledztwo miało więcej przestrzeni, a mniej miejsca zajmował wybór gatunku trunku, ten duet mógłby naprawdę błyszczeć.
„Niedobry pasterz” to kryminał, który miał potencjał. Miał duszny klimat, miał tajemnicę, miał bohaterów z problemami. Ale autor tak bardzo skupił się na jednym z tych problemów, że chwilami zapomniał, o czym właściwie opowiada. Jeśli więc ktoś szuka historii o dochodzeniu do prawdy – znajdzie ją tutaj, ale będzie musiał przekopać się przez sporą ilość procentów.