Do sięgnięcia po "Taniec z aniołem" skusiła mnie zapowiedź dwutorowej głównej narracji, kursującej między powiązanymi ze sobą morderstwami w Göteborgu a Londynem. Przy emocjach związanych z czytaniem kryminału liczyłam także na elementy różnic kulturowych i społecznych, wielowymiarowe postacie z dwóch różnych krajów, lecz nawet pod jednym względem nie zostałam zadowolona. Nie jestem usatysfakcjonowana stworzeniem kryminału pod osłoną filozoficznych rozmów i problemów egzystencjalnych, prowadzonych przez komisarza Erika Wintera z szarym towarzystwem. Lubię wymagające powieści, ale kiedy postacie się sypią, język wydaje się pretensjonalny, a fabuła zbyt wolno brnie naprzód i nic nigdzie nie zaskakuje, nie jestem w stanie taką się zachwycić. Niestety.
Zastanawiałam się, gdzie jest ta "głęboka, pełna żywych dialogów powieść". Podczas czytania myślałam, czy bohaterowie czują coś poza zapachem krwi i odorem śmierci wydobywającym się ze ścian? Opisy uczuć były miałkie i wtórne. Cała gromada przypomina grupę ożywionych, identycznych kukieł w monotonnym teatrze życia. Wlatują do głowy i po chwili z niej wybywają, bo nie są warci zapamiętania. Przebywanie z postaciami przezroczystymi, nijakimi i bez interesującego wnętrza było dla mnie żmudne. Dialogi były zbyt poważne, drętwe, bez żadnego polotu, flegmatyczne jak cała akcja kryminału. Nie śmieszyły mnie ich przekomarzania, ani reklamowany sarkazm nie osiągnął dobrego poziomu. Wintera można by zamienić z londyńskim śledczym, a nie zauważyłabym różnicy, nawet mimo dwutorowego przedstawiania zdarzeń. Postacie pierwszoplanowe były słabo wykreowane i zbyt lekko zakreślone, a tych drugoplanowych momentami było zbyt dużo - grupowa dyskusja przypominała gorliwe ujadanie i nikogo nie dało się docenić. Nawet ich poszczególne pięć minut w rozdziałach to nic godnego uwagi. W pamięci utkwiły mi tylko fragmenty prowadzone z punktu widzenia złodzieja, niektóre Bergenhema i przedśmiertne chwile ofiar, a jak na ponad 400-stronicową powieść to niewiele.
Napięcie nie odbiłoby się wyżej niż ciut od poziomu zero, gdyby w ogóle wystąpiło. Na początku byłam nawet zainteresowana, a później było mi obojętnie, czy chwycą sprawcę, czy nie. Czy ktoś jeszcze zginie, czy nie. Whatever. Sprawa kryminalna była uśpiona i przykryta kołdrą nieistotnych szczegółów oraz dialogów - sygnalizowanie obecnego krwawego ostrza to za mało, aby wzbudzić grozę i zainteresować czytelnika. Powieść zamiast być wzbogaconą o ciekawie napisane przemyślenia, zmuszające do poruszenia intelektualnego czytelnika, wolała położyć go do snu i została obdarowana instruktażami robienia obiadu, kawy i herbaty oraz innymi nieistotnymi zwrotami, a wyrażenia przez niedopasowanie niekiedy zgrzytały między sobą. Fascynujące i bardzo istotne, niezastąpione dla postaci kryminalnych oraz fabuły. Nie wiem, jak bez tych fragmentów bym sobie ich wyobrażała, aż tyle one wniosły. Przebrnęłam przez tę książkę, bo nie lubię zostawiać niedokończonych powieści i żywię wtedy nadzieje, że wyskoczy z niej coś pozytywnego. Cóż, kiedyś musiało nastąpić rozczarowanie.
Póki co nie zamierzam się spotykać z twórczością Edwardsona i znosić obecności komisarza Wintera. Nic bym nie straciła, jeśli bym nie przeczytała "Tańca z aniołami" i nie ukrywam, że na dłuższy czas będę uprzedzona do innych książek tego pisarza. A teraz z niedowierzaniem czytam po raz kolejny mrożący opis na okładce, a z potępieniem spogląda na mnie posępny marmurowy anioł z okładki.