Moje kolejne spotkanie z twórczością Katarzyny Michalak doprowadziło mnie do skrajnej rozpaczy! Lubię prozę autorki i mimo jej lietackich wpadek staram się dawać szansę kolejnym pozycjom. Nie sądziłam, że napisała coś gorszego od "Czarnego Księcia", ale jednak... "Poczekajka" to jakiś żart, mało śmieszny, kiczowaty i koszmarny. Ta powieść może się Wam spodobać tylko wtedy, gdy nabierzecie odpowiedniego dystansu wspomaganego czymś głębszym... I nie mam tu na myśli medytacji.
>>>>> Uwaga! Będą spojlery, dużo :) Nie mogęłam się oprzeć <<<<<
Główna bohaterka to Patrycja, dwudziestokilkuletnia dziewica z dyplomem weterynarii, który zdobyła jakimś magicznym trafem. Zmuszona przez matkę do pracy w prywatnej klinice, postanawia wyrwać się spod jej nadmiernej kontroli i dołączyć do sabatu czarownic. Podczas tego magicznego wydarzenia świeżo upieczona wiedźma doznaje wizji (sprytnie naciągniętej magicznymi ziółkami z prądem), która pokazuje Czarnego Księcia pędzącego do jej żóltej chatki na rączym rumaku. Jednak Patrysia nie posiada żółtego domku, więc zaczyna go szukać. Urządza wyprawę na jakieś skrajne polskie zadu... przepraszam, prowincję i tam zamieszkuje w pierwszej lepszej rozsypującej się chacie. Nieważne, że księcia na choryzoncie nie widać, dziewczyna rzuca dotychczasowe życie i zaszywa się we wsi, w której nikt jej nie chce... Jedynym przyjaciółmi dziewczyny stają się najstarszy człowiek w Poczekajce i ksiądz, który zaczyna ich znajomość od przywalenia Patrysi sekatorem, gdy ta nakryła go na kradzieży ziół z ogrodu. Potem jest jeszcze ciekawiej. Dziewczyna zostaje weterynarzem w pobliskim ZOO, a stada amantów przewijających się przez poczekajkową chatkę nie dają jej spać...
>>>>> koniec spojlerów<<<<<
Czujecie się zachęceni? Chcecie wiedzieć co z tego wyniknie? Przeczytajcie, ale żeby nie było, że Was nie ostrzegałam...
Ocena tej książki sprawiła mi nie lada trudność, nawet nie wiem od czego zacząć. Styl pisania autorki jest bardzo dobry, lubię jej plastyczne opisy, lekkość narracji, prostotę i żartobliwy charakter wypowiedzi. Jednak lektura "Poczekajki" może się podobać tylko wtedy, gdy podejdziemy do niej jak do czarnej komedii romantycznej z tragedią w tle. Zacznijmy od poziomu dialogów. Jak można zrozumieć takie coś:
"- Muszę mieć bocianie gniazdo przed domem. (...)
- Ale dlaczego na bronie?
- W Kajtkowych przygodach było na bronie.
- Czy aby na pewno żelaznej i na pewno na słupie elektrycznym? (...)"
albo takie:
"- Jemu muszę podać serię zastrzyków w dupsko.
- Pani doktor, litości! - jęknął pielęgniarz - Będziemy go codziennie odławiać? (...)"
W dobrej powieści obyczajowej występuje humor, ale nie taki! Doceniam starania autorki, by powieść miała żartobliwy wydźwięk. Jednak tutaj większość żartów jest napisanych na siłę i są momenty kiedy można się śmiać tylko przez łzy, no bo co jest zabawnego w tym, że tygrys zdechł, bo weterynarz nie potrafił przeprowadzić cesarskiego cięcia? Albo jak śmiać się z faktu, że pracownicy ZOO tak bardzo przekarmiają żółwie, że te umierają na stłuszczenie wątroby? Być może to ja nie mam poczucia humoru, bo mnie tego typu "gagi" nie śmieszą...
Kolejną irytującą kwestią były stereotypy dotyczące życia na wsi. Pokażcie mi wieś, gdzie królują zabobony i walki na sztachety, a kryte strzechą chatki stoją na odludziu i tylko czekają na nowego mieszkańca. Gdzie wiedźmy i księża leczą ziołami, a kobiety w chustkach na głowach wychowują bose dzieciaki. Litości! Nie mogłam tego zaakceptować nawet w kategorii literackiej fikcji.
Kolejny zgrzyt to spektakularnie skopana, przepraszam, wymyślona intryga będąca powiązaniem wątku mafijnego, męskiej prostytutcji, wyrównywania dawnych porachunków i niezrozumiałej matczynej troski. A to wszystko okraszone tandetnym i naciąganym wątkiem miłosnym, który to istnieje dzięki eliksirowi z lubczyku, wina i elementów żaby.
Milczeniem pominę fakt zrobienia z Patrysi dobrej pani weterynarz, jeśli ktoś z Was ma choć blade pojęcie o zwięrzętach i ich leczeniu może doznać szoku czytająć o leczniczych popisach w ZOO. Ja wielokrotnie skręcałam się ze śmiechu, jednak śmiech ten wynikał jedynie z absurdów opisanych sutuacji. Pani doktor na przykład uważała węże za "rurki puste w środku", a leczenie małpy opierała na przypadkowych zastrzykach i masażu "dupska" :)
Autorka nie popisała się również kreacją bohaterów, wszyscy byli... beznadziejni! Amant numer jeden - tępy, bez charakteru, honoru, uroku - idiota, gwałciciel i chodząca skarbonka. Amant numer dwa - idiota i diler. Amant numer trzy - niezdecydowany, dziwny, również bez charakteru, a do tego tchórz. Pracownicy ZOO, banda nieudaczników, którzy jakimś cudem nie pozabijali jeszcze wszystkich zwierząt, a główna bohaterka, Patrysia bije na głowę wszystkich.
Głupia, naiwna dziewucha, która zamiast rozumu słucha wachadełka i przypadkowej wiedźmy (zaraz, jakiego rozumu?) Myje krowę truskawkowym płynem i nie odróżnia psiej głowy od du... przepraszam zadka. Traci długo strzeżone dziewictwo pod wpływem burzy i kocha wirtualnego Amrego, nie dostrzegając nic wokół. Naprawdę szkoda mi słów...
Czy jest coś dobrego w tej powieści? Chyba tylko strona wizualna, mam piękne wydanie w starej szacie graficznej, na ślicznym białym papierze dobrej jakości. Korekta spisała się na medal, ale dziwię się, że ktoś to wogóle wydał.
Polecam zdesperowanym wielbicielkom prozy autorki, zabobonnym dziewczynom szukającym księciunia na koniku i wszystkim tym, którzy przy lekturze opróżniają butelkę czegos mocniejszego. Polecam też poszukiwaczom absurdów i wszystkim tym, którzy uwielbiają mało inteligentny humor. Wybaczcie, w tej książce nie znalazłam nic dobrego.
W mojej ocenie książka zasługuję na 2+ ( a ten plus za humor - czarny, co prawda ale to zawsze coś).