Jest to opowieść autora, Stefana Hertmansa, flamandzkiego pisarza, u nas nieznanego pisarza, o swoim dziadku Urbainie Martienie. Był to zwykły, szary człowiek, pasjonat malarstwa niderlandzkiego i starszy sierżant, weteran Wielkiej Wojny, pierwszej wojny światowej, kilkakrotnie rannym, odznaczonym medalami. Jednocześnie jest to opowieść autobiograficzna, o samym autorze i tym, jak podczas czytania pamiętników dziadka, poznawania jego pamiątek i miejsc, związanych z nim, obrazów ważnych dla dziadka i muzyki, którą się cieszył, jak autor odkrywa swoje zapomniane ja, jakąś ukrytą własną tożsamość.
Książka podzielona jest na trzy części. Część pierwsza to przywoływanie do istnienia (chyba tak jest najlepiej to opisać) dziadka, i pradziadków. Są to czasy jeszcze dziewiętnastowieczne, czasy biedy i sztuki, ale i ruchów socjalistycznych.
Część druga to pamiętniki dziadka, przetworzone i skrócone przez autora, opisujące traumatyczne, drastyczne i turpistyczne przeżycia Urbaina jako żołnierza.
Część trzecia to czasy po powrocie z wojny. Reszta życia.
Jednocześnie całą książkę przeplata narracja współczesna, dochodzenie Hertmansa do prawdy o dziadku, to rozwijanie pamiątek, poznawanie i zachwyt obrazami i muzyką, ważnymi dla dziadka. Książka zawiera wiele zdjęć i obrazów, wykonanych przez autora. To część narracji. Inną częścią narracji jest wspaniały, mistrzowski język. Tę książkę musiał napisać pisarz biegły w sztuce pisania, mistrz słowa. Mistrzowskie jest również tłumaczenie na polski Alicji Oczko. Jestem ciekawa, jak wyglądał oryginał. Na pewno taki język byłby niemożliwy po angielsku: długie zdania, ogrom przymiotników. Przychodzi mi do głowy strona 279, która jest jednym zdaniem, opisującym dzień frontowy. I to całe wielkie, stronicowe zdanie, jest zrozumiałe, jasne, a zarazem pełne poetyckości. Pewnie stąd pojawiają się w recenzjach stwierdzenia, ze jest to książka poetycka. Nie jest to książka poetycka, to epika w pełnym tego słowa znaczeniu. Ale piękno, gibkość języka, bawienie się narracją, czasem, miejscami, ta drobiazgowość w opisie miejsc, osób i nastrojów jest już w dzisiejszych powieściach taką rzadkością, iż mówimy, ze jest to powieść poetycka. Zarazem, autor potrafi pisać o rzeczach i ludziach niedoskonałych, o sprawach niepoetyckich.
Każda z części książki wywołuje w czytelniku inne uczucia. Zdawałoby się, że najbardziej wstrząsa część druga - ta o wojnie, okopach, rozerwanych kończynach, smrodzie, szczurach i odchodach ludzkich, bólu i cierpieniu. To rzeczywiście przełamuje polski stereotyp, że wojna okrutna była dla naszej części kontynentu, że okrutna była ta druga, że Belgowie nie chcieli walczyć, że mamy w pamięci kroniki filmowe z roku 1939. Ale na mnie największe wrażenie w tej książce zrobiły obrazy, sztuka, te drobiazgowe opisy pędzla, fresków pradziadka, obrazów dziadka, tych staroświeckich strojów, tych krajobrazów, i część pierwsza, tak pełna miłości. Bo część pierwsza opisuje pradziadków autora, ich miłości, w każdym dniu, w każdym geście, w doli i niedoli. I opisuje dojrzewanie dziadka, jego tęsknoty za ojcem, miłości do matki, biedy, ciężkiej pracy i budzącej się pasji estetycznej. Część trzecia to zwieńczenie książki. Taka 'reszta życia', szamotanie się dziadka z tragedią osobistą, z zawodem psychicznym dziadka i jednocześnie kropka nad i autora, narratora - odkrycie dwóch najważniejszych dla jego serca obrazów.
Książka jest piękna, napisana wspaniałym językiem. Narrator trzyma czytelnika za serce, za wyobraźnię, raz zwiększa tempo, a innym razem je zwalnia. We mnie te wspomnienia Urbaina przywołały wspomnienie mojego dziadka, który też terminował u kowala, miał swoją wielką miłość, przywiązywał wagę do drobiazgów: krawata na gumce, zegarka na łańcuszku i uwielbiał czytać. Tak jak Urbain, pośród biednego środowiska, ubóstwa, miał ten swój świat sztuki. I chyba w życiu tamtego pokolenia było trochę jak z tytułem tej książki 'Wojna i terpentyna'. Wojna to okrucieństwo świata, to zło, smród i ból. Natomiast terpentyna to część sztuki, to uczucia przelane na płótno.
W życiu jest i to, i to. I czasem mam wrażenie, że tamto pokolenie jakoś bardziej niż my potrafiło się delektować tymi okruchami wzniosłości. Biografia Urbaina Martiena to pokazuje.