Rolanda Wywijasa można było właściwie tylko kochać albo nienawidzić, przy czym to drugie było oczywiście o wiele łatwiejsze i przez to powszechniejsze.
Opowieść o Rolandzie Wywijasie jest tak specyficzna, że można ją albo pokochać, albo znienawidzić. Jest zarówno komiczna, wulgarna, ale również pełna spektakularnych zwrotów akcji i szczegółowych opisów morskich wypraw oraz bitew. Podczas czytania Mórz Wszetecznych bawiłam się wyśmienicie i z olbrzymią przyjemnością sięgnęłam po kontynuację. I tak samo jak pierwszą część, tak i drugą przeczytałam w tempie ekspresowym.
Wyspy Plugawe rozpoczynają się w momencie, gdy nasz kapitan, Roland Wywijas, wraca na Wyspy Rozpustne, dokładnie do St. Naarten, gdzie pod koniec pierwszej części zostawił swoich kamratów. Jak się okazuje, po roku jego nieobecności, załoga znalazła już sobie inne zajęcie, ustatkowała się i wiedzie spokojne życie pełne sukcesów. Tymczasem Roland ma do wykonania zadanie, którego nie chce się podejmować bez wsparcia dobrze sobie znanych ewenementów. Podstępem zaciąga swoich dawnych kamratów na kolejną niebezpieczną misję, na której nic nie ma prawa się udać. Czy sprytnemu kapitanowi uda się i z najnowszych tarapatów wyjść cało i po swojej myśli?
Wyspy Plugawe trzymają poziom pierwszej części, a niektórymi dialogami nawet ją przebijają. Marcin Mortka ponownie uraczył nas dość prostackim humorem, chamskimi odzywkami, licznymi wulgaryzmami i bluźnierstwami, głupotą niektórych bohaterów i demoniczną magią. W poprzedniej części ścierały się siły Aniołów i Demonów, w tej z kolei na pierwszy plan wychodzi Piekło i Diabły, które chcą wykorzystać sytuację luki na rynku. Ronald jednak nie przywykł do tego, że ktoś układa mu życie, a jego macki wytłumaczą to każdemu, kto będzie miał inne zdanie w tym temacie.
Bohaterowie, których poznaliśmy i pokochaliśmy w Morzach Wszetecznych, ponownie towarzyszą nam w przygodach, a my możemy obdarzyć ich jeszcze cieplejszymi uczuciami niż wcześniej. Grzmot potwierdził, że nie bez powodu pełni rolę mojego ulubieńca. Głupiutki diabełek, który szybciej mówi niż myśli, zostanie w tej części postawiony przed najtrudniejszą decyzją w jego życiu, a od tego, jaką podejmie, zależą losy całej drużyny Rolanda Wywijasa. Mandragora to taki mięśniak, który zleje każdego, tylko dlatego, że może. Kapitana nie może, więc kapitana nie zleje. Chyba. Ognik pluje ogniem, za to Rozbryzg wodą, także panowie idealnie się uzupełniają. Do tego nasz lekarz-kanibal, Belbeluch, pogrążony w swoich pracach naukowych i oczywiście Baobab, szaman, który… robi tajfunik! Bohaterów jest oczywiście wielu więcej i każdy ma swoje indywidualne cechy, które sprawiają, że na długo zapadają nam w pamięć.
Jak już wspomniałam - opowieść o Rolandzie Wywijasie można albo pokochać, albo znienawidzić. Jest specyficzna i nie każdemu przypadnie do gustu. Pierwszą część porównałam stylem do Jakuba Wędrowycza Andrzeja Pilipiuka i podtrzymuje to porównanie. Język stylizowany jest na mowę piratów, także jak możesz się domyślić, słownictwo nie jest zbyt eleganckie. Do tego dochodzą wszystkie specjalistyczne pojęcia, których akurat ja nie rozumiem, ale naprawdę w niczym mi to nie przeszkadzało i z kontekstu mogłam się domyślić, co autor miał na myśli. Zaznaczyłam też w książce kilka cytatów, które wyjątkowo mi się spodobały. Zazwyczaj tego nie robię, tutaj natomiast nie mogłam się powstrzymać. Marcin Mortka idealnie wczuł się w rolę pirata i pokazał nam świat morskich opowieści.