Akcja jest poprowadzona naprzemiennie, dwutorowo. Z jednej strony mamy Nicole, której życie do tej pory można by podsumować zagadnieniem „Prestiż? Check. Kasa? Check. Szczęśliwe małżeństwo? Check. Żyć nie umierać? Check”, a z drugiej mamy Morgan. Z nią zaczynamy w kluczowym momencie, który wrzuca czytelnika na głęboką wodę. I kiedy już zostajemy zaciekawieni wydarzeniami, jakie spotykają Morgan, znów przenosimy się do świata Nicole. Z początku ta pozornie niewinna przeplatanka napędza czytelnika, sprawiając wrażenie podejrzanie cichej tafli jeziora.
„Myślę, że po to są przyjaciele: żeby jeden drugiemu pomagał oddychać.”
W miedzy czasie autorka porusza trudne tematy, które powoli wyciąga na łamy powieści. Nie chcę ich tutaj przytaczać, bo chcę żeby każdy z Was odkrywał i doświadczał tego w lekturze (i tylko w lekturze, żeby było jasne!). Z każda chwilą ta przeplatanka robi się coraz ciaśniejsza. Nicole, Morgan, Nicole, Morgan. Niczym schodzący w dół warkocz, napięcie rośnie coraz mocniej, jesteśmy coraz bliżej, a uczucie niepokoju sprawia, że strony przewraca się w zadziwiająco szybkim tempie.
W tym przypadku największe kłamstwo każdego czytelnika pod tytułem: „ Jeszcze jeden rozdział i idę spać” rośnie do takiego stopnia, jak te o świętym Mikołaju, kiedy to dziecko zobaczy, jak matka z ojcem pakują prezenty do szafy. Albo, kiedy pod poduszką od Wróżki znajduje się ten super puchaty pamiętnik z kłódką, ale przecież wczoraj mama miała ten sam w swojej torebce. I tak, niby to pozornie błahe, ale po takich kłamstwach nic już nie jest takie samo. Dlatego jeśli myślicie, że ta bajka o rozdziale zadziała – sięgnijcie po Kobietę na krawędzi, kiedy nie macie rano do pracy, szkoły, gdziekolwiek. Dlaczego? Zapewniam, nie odłożycie jej na bok.
„Zdumiewające, na czym można kogoś złapać, kiedy mu się zdaje, że nikt go nie widzi.”
Nie muszę lubić bohaterów, pałać do nich miłością wielką, godną nowożeńców. Wystarczy, że nie są wybitnie irytujący, ich zachowania i pobudki są logiczne i naturalne, a przynajmniej tak przedstawione. Autorka stworzyła genialne postacie. Zarówno Morgan, jak i Nicole zdawały się być tak realne, jakbym mijała je na ulicy. Nie zaprzestała także starań przy postaciach drugoplanowych. Bohaterowie na łamach tej powieści stają się żywi, prawdziwi. Z nieidealnym życiem, problemami, sytuacjami istnienia codziennego, z którymi każdy z nas może się utożsamić.
Lubię, oj lubię, jak jest tak d o b r z e.
„Kiedy nikt nie czuwa, dzieją się straszne rzeczy.”
Jak się tak człowiek zastanowi, to sporo w tym prawdy, nie sądzicie? Samantha M. Bailey po mistrzowsku buduje napięcie, dzięki czemu czytelnik zaczyna zadawać pytania. Co? Jak? Dlaczego? Skąd? Z czasem zostaje wciągnięty w pokręcony świat bohaterek, a autorka zaczyna sobie pogrywać tak, że czytelnik zaczyna mieć wrażenie, że zwariował. Ja myślałam, że zwariowałam. (Mam nadzieję, że zatrzymało się to na myśleniu, w białym mi nie do twarzy).
Kobieta na krawędzi okazała się niesamowicie emocjonującą lekturą, której nie sposób odłożyć na bok. Gra psychologiczna prowadzona z czytelnikiem w doborowym towarzystwie napięcia, zaskoczenia, problematyki, która umacnia tę powieść oscyluje między zarwanym wieczorem, wartym każdego grzechu a myśleniem o Kobiecie na krawędzi jeszcze przez długi czas po lekturze.
Ten świetny thriller psychologiczny polecam każdemu, nie tylko fanom gatunku. I to szczerze, z całego mojego serducha.