Twórczość Elli Fields poznałam dzięki serii Uniwersytet Gray Springs, którą naprawdę dobrze wspominam. Gdy zauważyłam, że autorka próbuje też swoich sił w innym gatunku - romantasy, postanowiłam się na własnej skórze przekonać jak jej to wyjdzie. Czy jestem pozytywnie zaskoczona? Hm...
W "Kingdom of Villains" poznajemy historię Fii, która jest nazywana przez mieszkańców królestwa "dziką księżniczką". To energiczna, kochająca wszystkich i chcąca uratować cały świat istota. Pewnego dnia w lochach znajduje księcia wrogiego Dworu i pomiędzy tą dwójką od razu tworzy się pewna więź. Fia postanawia pomóc nieznajomemu, jednak nie zdaje sobie sprawy z ogromu czekających ją konsekwencji.
Pomysł na fabułę jest naprawdę ciekawy i mogłaby to być świetna historia, jednak w trakcie coś poszło nie tak. Ciężko było mi polubić główną bohaterkę, która zachowywała się jak zbuntowana nastolatka, a nie dorosła kobieta. Była młoda, to prawda, ale czasami zachowywała się nierozsądnie. Natomiast Colvin, choć budził moją sympatię, to był poprowadzony niekonsekwentnie. Na jednej stronie jest miły i uroczy, a na następnej bez wyraźnego powodu zachowuje się okropnie.
Nie pomagał tej historii też fakt, że początkowo ciężko było mi się w nią wgryźć przez język jakim jest napisana. Nie wiem czy to wina tłumaczenia czy nie, ale miałam wrażenie, że specyficzny język wciskany jest tu na siłę. Zupełnie nie pasował mi on do klimatu, choć teoretycznie powinien. Język polubiłam dopiero w połowie, ale nie wiem czy dlatego, że się do niego przyzwyczaiłam czy może z czasem stał się bardziej przystępny.
Moją ocenę obniża też znacząco fakt, że zamiast skupić się wyłącznie na tej historii, non stop porównywałam ją z innymi książkami. Mamy tu kilka podobieństw do Dworów, a sam schemat kojarzył mi się niemiłosiernie z "Naszymi pustymi przysięgami" Lexi Ryan i ja wiem, że te historie znacząco się od siebie różnią, ale nic nie mogłam poradzić na to, że miałam wrażenie, że coś podobnego już czytałam, a wszelkie porównania pojawiające się w mojej głowie niestety przechylały się na niekorzyść "Kingdom of Villains".
Największym plusem jest dla mnie wątek z głównym problemem Colvina, o którym nie mogę pisać za dużo, żeby nie robić spojlerów. Przyznaję jednak, że jest on opisany ciekawie i sprawiał, że kibicowałam bohaterom w jego rozwiązaniu.
Kilka razy moje serce zabiło szybciej, a nawet uroniłam łzę, ale w całą tę historię wkręciłam się dopiero na kilkudziesięciu ostatnich stronach i tylko dlatego moja ocena wygląda jak wygląda.
Sam punkt kulminacyjny uważam za udany, czytałam z zaciekawieniem i zastanawiałam się jak to wszystko się zakończy. Jednocześnie niestety całość rozwinęła się zbyt szybko i nawet jeden z bohaterów w prześmiewczy sposób podkreślił to w swojej wypowiedzi.
Reasumując, jest to moim zdaniem poprawny romans fantasy. W żaden sposób mnie nie porwał i nie zachwycił. Nie jest to też najgorsza historia jaką czytałam i tak naprawdę ciężko mi ją jednoznacznie ocenić i zdecydować czy polecam czy też nie. Jest to po prostu "przeciętniaczek", przy którym można miło spędzić czas i się rozerwać, jeżeli nie macie wielkich oczekiwań. Jeżeli jednak jesteście miłośnikami tego gatunku, to wydaje mi się, że możecie poczuć się lekko rozczarowani. Mam wrażenie, że wszystko o czym tu czytamy już było i autorka nie wymyśliła nic nowego czy odkrywczego, a wcale nie czytam romantasy w ogromnych ilościach, żeby mieć wiele porównań. Jeżeli lubicie historie o fae, motyw wymuszonej bliskości i trójkąty miłosne, to się skuście. Nigdy nie wiadomo, może się zakochacie! Ja raczej szybko o niej zapomnę.