„Hiszpański Lucyfer” to debiutancka powieść Pauliny Nowaczyk, która miała rozgrzać nas do czerwoności. Erotyk o miłości płatającej figle i zaczynającej się od jednej, całkiem niewinnej wiadomości. Co raz większą popularnością cieszą się utwory, które mają pobudzać nasze zmysły i rozpalać ciało. Czego oczekuję po takim gatunku? Lekkości, miłości trzymającej w napięciu, ale też rozrywki. Wydaje mi się, że taki rodzaj książek czyta się dla relaksu.
Fabuła skupia się na dwóch bohaterach. Olga, którą poznajemy jako pierwszą, została zdradzona przez swojego partnera, nie bacząc na uczucia, dość szybko wyrusza w podróż poszukiwania miłości w Internecie. W ten sposób poznaje Kimo, pół Hiszpana pół Algierczyka, mężczyznę, który dokładnie wie, czego chce. Ich relacja bardzo szybko zmierza ku jednemu… Wszystko w tej książce działo się za szybko, zupełnie cukierkowym i przerysowanym torem, co absolutnie nie pasuje do toksycznej relacji opisanej w książce. Kimo jest bardzo dominujący i mam wrażenie, że już zanim napisał pierwszą wiadomość, ubzdurał sobie, iż Olga zostanie jego żoną. Brakowało mi zalotów, drażnienia się, budowania emocji, tego elementu niepokoju, co będzie dalej. Drażniły mnie również nienaturalne dialogi, gdzie bohaterowie spijali sobie z dziubków, kończąc prawie każde zdanie zwrotami takimi jak „skarbie, kochanie”. Odczułam jakby było to absolutnie prześmiewcze, nie chcąc oceniać ich więzi, sztuczność w dialogach psuła cały efekt.
Sam pomysł ma dla mnie potencjał, w końcu wiele jest już książek, gdzie mamy niebezpiecznego mężczyznę – obcokrajowca i wygadaną, drobną kobietę. Brakowało mi tu grania na emocjach, bo o ile rzeczywiście udało się zbudować pełną aurę tajemniczości, była ona brutalnie rozwiewana po kilku stronach. Staram się też zrozumieć sam tytuł powieści czy nagłówek, który znajduje się na książce – czy chodzi o to, jak bardzo można zaufać praktycznie obcej osobie? Nie rozumiem prędkości uczucia Olgi, oddania się w ramiona mężczyzny, zaufania mu, postawienia wszystkiego na jedną kartę. Jest w tym wszystkim wspierana przez przyjaciółkę, nie ma w nich w ogóle niepewności, że Kimo może być kimś innym niż tym, za kogo się podaje.
Nie odnalazłam w Kimo diabelskiego pierwiastka. Chyba, że diabeł ma dyktować pannie, gdzie idzie i z kimś się spotyka, bo od pierwszego spotkania kontroluje Olgę, przywłaszczając ją sobie jak jakiś przedmiot. Irytowali mnie sami bohaterowie, byli niespójni, a jednocześnie tacy prości. Miałam wrażenie, że ich kreacja opiera się na krzywym zwierciadle, brakowało mi w nich logicznego zachowania. „Akcja”, a raczej rodzące się uczucie między nimi działo się tak szybko, że miałam wrażenie, iż dosłownie ktoś ukradł z mojego egzemplarza kilka rozdziałów książki. Napięcie też psuł mi język powieści, był potoczny, przez co szalenie ciężko czytało mi się Hiszpańskiego Lucyfera. Rozdziały opisywane z perspektywy Olgi bywały infantylne, więc przez moment się zastanawiałam nawet, czy nie jest rozkapryszoną nastolatką. Niestety, na kartkach powieści pojawiły się liczne błędy. Wolę wierzyć, że jako pierwsze wydanie, książka mogła mieć po prostu jeszcze kilka chochlików w tekście…
Zdecydowanie ciekawszym aspektem, w którym autorka w interesujący sposób zbudowała zarówno napięcie jak i owiała wszystko tajemnicą, jest relacja między przyjaciółką Olgi a bratem Kimo. Jest to obiecujący potencjał na drugą część, a z tego co wiem, ta niedługo zostanie wydana. Trzymam za nią kciuki, chciałabym, aby była mniej cukierkowa i naprawdę oddziaływała na nasze zmysły.
Mimo wszystko, za szansę zapoznania się z Kimo i Olgą dziękuję autorce. Trzymam kciuki za kolejne powieści.